Co dostajemy od pacjentów? Czego pacjenci...
Komentarze (0)
Co dostajemy od pacjentów? Czego pacjenci nas uczą?
Zastanawiałam się długo nad tytułem tego wpisu. Miało być bardziej górnolotnie i kwieciście a zabrzmiało trochę dwuznacznie😉
I niech tak zostanie, pomyślałam przypominając sobie dwie wiadomości sms z 2 ostatnich dni. Bo gesty, podziękowania, które otrzymujemy, słowa, kwiaty, czasem coś słodkiego, one wszystkie są bardzo miłe i wszystkie bardzo cieszą. Trzy dni temu, niedługo po przebudzeniu otrzymałam sms od mamy pacjentki, którą opiekuję się w domu od kilku dni: „ Dzień dobry, pani doktor, pierwsza noc bez wymiotów, bardzo dziękujemy”. I proszę mi wierzyć, ten sms „zrobił mi dzień”, każdy z nas bowiem potrzebuje co jakiś czas takiego niemal namacalnego dowodu, że to, co robi ma sens. I tego dnia rano kolejny raz ze wzruszeniem pomyślałam sobie, że kocham to, co robię. Dziś córka innej, zmarłej już pacjentki przesłała mi zdjęcia ślubne jej wnuczki, której właściwie nie znam, z dopiskiem, że „młodzi zapraszali na ślub babcię prawie w pani obecności”. Czułam się zaszczycona, że w tak ważnym dla nich dniu choć chwilę poświęcili także mi.
Zamysł tego wpisu był jednak inny. Chodziło mi bardziej o to, ile takich niematerialnych, nieoczywistych darów otrzymujemy od pacjentów. A że znów długo mnie tu nie było to i wspomnień czy obecnych doświadczeń będzie więcej.
Tydzień temu wdałam się w dłuższą rozmowę z lekarką Agnieszką, która miała na początku tylko na chwilę wesprzeć nas swoją medyczną pomocą w Hospicjum Stacjonarnym. Bała się, że nie podoła, że ta praca to nie dla niej, że nie da rady psychicznie i się tu nie odnajdzie. Tymczasem zaczęła zapuszczać korzenie, ku naszej radości oczywiście. Nie myślałam- powiedziała, że tyle tu ciepła i wdzięczności pacjentów, to nie jest miejsce smutne, przygnębiające i pełne bólu, ale jest tu przestrzeń dla radości, empatii i coś takiego niemacalnego, co przyciąga i sprawia, że czuję się dobrze, czuję się potrzebna i po prostu chcę tu być. (Mam nadzieję Agnieszko, że właściwie ujęłam to co powiedziałaś, choć na pewno nie dosłownie i nie tak ładnie). Pamiętam, że bardzo mnie to wzruszyło i sama tak bardzo się z tym utożsamiam , że musiałam to napisać. Bo to też jest o tym, że pacjenci dają nam siłę, żebyśmy my mogli tę siłę przekazywać dalej.
Pani Danusia ma 91 lat i jest pacjentką naszego Hospicjum Stacjonarnego. Gaśnie powolutku i bardzo chciałaby już odejść, szczęśliwie udało nam się opanować u niej objawy takie jak duszność czy bóle, ciągle korzysta z koncentratora tlenu. Jest pełna cierpliwości i pokory. Czasem sobie cichutko pojękuje. Podczas jednej z takich sytuacji podeszła do niej Karolina, pielęgniarka. Co tam pani Danusiu- zapytała, jak pomóc? Na co pacjentka do niej: A nic, pomódl się, żeby mnie Pan Bóg już zabrał. Poszła więc zaraz Karolina do hospicyjnej kaplicy, żeby się pomodlić. I była to dla niej, jak sama później opowiadała, jedna z najpiękniejszych lekcji pokory.
Pani Stasia zmarła u nas niedawno. Niewielu ludzi i nieczęsto ją odwiedzało, choć uczniów wychowała wielu będąc nauczycielką. W Hospicjum lubiła rozmawiać z Renią, naszą sprzątaczką. Prosiła ją też o drobne zakupy, które Renia robiła chętnie i bezinteresownie. Zaprzyjaźniły się. Dzień przed śmiercią pani Stasia wołała , żeby Renia do niej przyszła, więc kiedy tylko pojawiła się w pracy, natychmiast odwiedziła chorą. Ta , gdy ją zobaczyła , rzekła : „Chciałam Cię tylko przytulić i podziękować”. To było ich ostatnie spotkanie, bo następnego dnia Renia nie zastała już w łóżku pani Stasi. Jestem jednak przekonana, że teraz Renia ma kolejnego Anioła, który nad nią czuwa. A to wielki dar.
Pan Bogdan ma niedowład czterokończynowy. To nowa dolegliwość, bo chorobą nowotworową jest doświadczony już od jakiegoś czasu. Z dnia na dzień ze sprawnego, aktywnego człowieka stał się przykutym do łóżka, bezradnym człowiekiem, który z trudem rusza palcami. I choć niezmiernie trudne to doświadczenie dla niego i bywają naprawdę ciężkie dni to potrafi się cieszyć z naprawdę małych rzeczy, np. z tego, że udaje mu się zgiąć kolana, poruszyć palcami u rąk. Ostatnio, gdy byłam u niego na obchodzie, pochwalił się, że został posadzony przez syna i siedział przez prawie pół godziny. Uśmiechu na jego twarzy nie zapomnę. I tej mojej refleksji oraz nauki jednocześnie. Czy ja umiem doceniać rzeczy malutkie, czy umiem się z nich cieszyć i być za nie wdzięczna?
Kingą opiekuję się w Hospicjum Domowym razem z pielęgniarką Bożeną. I obie mamy nieodparte wrażenie, że my więcej otrzymujemy niż dajemy w tej relacji z pacjentką. Jak jedziemy do niej na wizytę, mówimy, że jedziemy naładować baterie. To już trzecie doświadczenie nowotworowe w życiu Kingi. Pierwszy raz na nowotwór zachorowała w wieku dwudziestu kilku lat i wygrała, w międzyczasie wychowała dwójkę wspaniałych dzieci i trwa w pięknej, wspierającej się rodzinie. Ale myślę, że siłą tej rodziny jest ona sama. I chyba mam rację, bo na jednej ze ścian w jej domu wisi kolaż zdjęć wykonany przez dzieci z napisem: „Dla najsilniejszej mamy”. Zawsze, kiedy wychodzimy od Kingi, czujemy się silniejsze. Wystarczy pół godziny rozmowy z nią , żeby to poczuć. Bo ona się nie poddaje, ma dla kogo żyć i twierdzi, że będzie walczyć do końca. Zna diagnozę, rokowanie i pełna tej świadomości żyje i walczy, chodzi po domu nieco chwiejnym krokiem i opowiada o planach, o życiu, o dzieciach. Cudownie jest patrzeć jak spędzają rodzinnie czas, czworo dorosłych już ludzi, grają w gry, pracują w ogrodzie ( Kinga głównie w roli obserwatora), gotują razem lub po prostu dla siebie, jak wykorzystują na maxa czas , jaki im został. A duszą tego domu jest Kinga. I to ona rozdaje energię, także nam.
Z Bożeną opiekowałyśmy się też w domu zmarłą już panią Hanną. Były z nią na zmianę dwie córki, każda z nich po tygodniu. Jedna przyjeżdżała z Włoch , druga z północnej Polski. Pięknie jej towarzyszyły troszcząc się o każdy szczegół gasnącego życia, zapewniając każdą potrzebę, zauważając każdy pojawiający się objaw choroby. Czuwały i opiekowały się nią cichutko, dyskretnie i dokładnie, szanując jednocześnie jej wolę. Czasem miałam wrażenie, że nie jestem tam potrzebna, tak dobrze sobie radziły. Oczywiście były przy niej , gdy umierała przeprowadzając na drugą stronę. Od rodzin pacjentów też często czerpiemy naukę. Tutaj nauczyłyśmy się, że odległość nie gra roli, gdy się kocha, że jeżeli tylko się chce, można trwać z miłością przy bliskiej osobie do końca. (P.S. Dziękuję za piękną książkę 😊).
Z panią Wiesią znamy się już prawie półtora roku. Opiekujemy się nią razem z pielęgniarką Lidką. Obchodziłyśmy nawet rocznicę naszej znajomości, z tortem i szampanem oczywiście 😉. I jak to często bywa zżyłyśmy się z nią, jej mężem i córką. Wspólnie przeżywaliśmy medyczne wzloty i upadki. Teraz obserwujemy jak powoli gaśnie i trudno mi sobie wyobrazić, jak to będzie, gdy jej już nie będzie. I nie dlatego, że nie da się od niej wyjść z pustymi rękami, bo śliwki czy ogórki „obrodziły” czy „kury się dobrze niosą” albo córka znów upiekła jakieś pyszne ciasto do spróbowania. Każde spotkanie z pacjentem, każda historia człowieka, którym się opiekujemy to jak kartka z pamiętnika, a im dłuższy ten pamiętnik, tym bliższa sercu jego treść i jego bohater. I to prawda, bo jak wchodzę do domu pani Wiesi, to jakbym do domu bliskiej osoby wchodziła. Lubię siadać przy stole w kuchni obok pieca, teraz bardziej przy łóżku, opowiadać o kolejnej podróży, z której wróciłam (a oni zawsze pytają), żartować , lubię po prostu tam być. A kaczka na świątecznym stole zawsze już będzie mi się kojarzyć z panią Wiesią, no bo jak to, święta bez kaczki?
