Archiwum czerwiec 2024


cze 30 2024 I że Cię nie opuszczę aż do śmierci
Komentarze (1)

„I że Cię nie opuszczę aż do śmierci”

Jan trafił na oddział do szpitala w czasie pandemii w tym okresie, kiedy odwiedziny chorych nie były możliwe. Miał zaawansowanego, rozsianego raka płuc. Pomimo to był dzielny, uśmiechnięty i długo miał nadzieję, że wróci do domu. Kiedy jednak okazało się, że praktycznie nie może oddychać bez dodatkowego wspomagania tlenem no i stosowania częstych dawek sterydów podawanych dożylnie oraz innych leków, poddał się. Pewnego dnia wyznał mi, że ma jeszcze tylko jedno pragnienie, chce wziąć ślub, konkordatowy ślub. Zdziwiłam się, bo codziennie rozmawiałam z jego, wydawało mi się, żoną – tak się przestawiała i wiedziałam, że ma 16-lenią córkę. Okazało się, że nie mieli ślubu, choć byli razem od około 20 lat.
Janowi zależało, żeby ślub był kościelny. Wzięliśmy się zatem wszyscy do roboty. Rozmowy telefoniczne w urzędach, stosowne zaświadczenia, szukanie księdza, który miałby czas, a liczył się każdy dzień. W końcu się udało, data ślubu została wyznaczona. Wszyscy bardzo to przeżywaliśmy. Na oddziale wrzało, był tort , szampan bezalkoholowy, jednorazowe naczynia, kwiaty, wystrój sali specjalnie przygotowanej na ten dzień. Pan Młody ogolony, ostrzyżony, z wąsami tlenowymi, Pani Młoda w sterylnym jednorazowym fartuchu, maseczce, córka z aparatem w dłoni i łzami w oczach, ksiądz, wystraszony nieco (bo przecież pandemia a my tu takie ceregiele wyprawiamy), byli świadkowie – brat zakonny Ryszard i siostra zakonna Karolina, no i byli goście – cały personel Oddziału Medycyny Paliatywnej, wzruszony i ukradkiem ocierający łzy z oczu. Było czytanie Pisma Świętego i śpiewanie psalmu. Po wszystkim szampan i tort, zdjęcia i podziwianie obrączek. Było pięknie i uroczyście. I byli razem jako mąż i żona jeszcze tydzień. Aż do śmierci Jana u nas, w szpitalu.

Panią Gienię zaczęłam odwiedzać w domu miesiąc temu. Ma 92 lata i zaawansowany nowotwór, ale jet bardzo dzielna. Mieszka z 94-letnim mężem. Oboje poruszają się przy pomocy balkoników, ale w tej ich wspólnej niepełnosprawności małżonek pani Gieni stara się jak może opiekować swoją małżonką. Oczywiście pomaga im rodzina i opiekunowie, ale oboje chcą być możliwie najbardziej niezależni.
Wizyty u nich to oprócz badania przede wszystkim ciekawe rozmowy.
Bardzo lubią rozmawiać, opowiadać o przeszłości, dzieciach i wnukach.
„ Gienia to piękna dziewczyna była” - już na pierwszej wizycie opowiada małżonek. Po czym przynosi piękny portret- zdjęcie w dużej ramie.
-”To jej pierwszy chłopak zrobił to zdjęcie” – kontynuuje opowieść starszy pan – „Ale ja ją odbiłem i tak do dziś jesteśmy razem już 70 lat” - śmieje się serdecznie. Po czym smutnieje i zaczyna opowiadać o swoich licznych chorobach. Pani Gienia czasem mu przerywa, strofuje, ale przyznaje, że małżonek rzeczywiście bardzo chory i równie obolały jak ona.
Opowiadają jak codziennie wspólnie gotują obiad, zawsze z dwóch dań. Raz zastaję ich zresztą przy wspólnej kolacji. „Zawsze jedliśmy wspólnie – mówią – to taki nasz rytuał. Dopóki możemy, dajemy radę i mamy siłę.„
A siły mają już coraz mniej.
Podczas ostatniej mojej wizyty starszy pan zwierza się przy żonie.
„Ja już nie mam siły żyć, żyję tylko dla Niej, dla Gieni, żeby móc się nią opiekować. Jak Ona umrze, mogę już umierać i ja”.


Pani Ania znalazła się u nas w szpitalu nie tylko z powodu czerniaka, ale także postępującego osłabienia i otępienia. Jej mąż – pan Marian , dziewięćdziesięciokilkuletni starszy mężczyzna nie miał już siły się nią opiekować w domu, choć bardzo chciał. Córka mieszkająca daleko zdecydowała, że nie może tak obciążać ojca. I tak pani Ania pojawiła się u nas. A razem z nią pan Marian. Mąż bowiem codziennie odwiedza żonę w szpitalu. Codziennie przyjeżdża miejskim autobusem i przychodzi do szpitala o kuli, pukając do drzwi pokoju lekarskiego pyta jak minęła żonie noc, jak zjadła śniadanie i czy nic jej nie bolało. Ona raz z uśmiechem go wita, innym razem śpi i nie poznaje małżonka.
Jednak ten codzienny widok dwojga starszych ludzi, jej leżącej w łóżku, jego siedzącego, czytającego coś lub malującego żonie paznokcie czy karmiącego ją ugotowaną przez siebie zupą niezmiennie mnie wzrusza.
Pewnego dnia podczas jednej z naszych licznych już przecież rozmów pan Marian mówi: „Pani doktor. Żona to drugi największy skarb. Na żonę zawsze można w życiu liczyć. Ożeni się człowiek to towarzysza na całe życie ma. Dzieci żona urodzi, wychowa, troszczy się o całą rodzinę. Jak dzieci urosną i z domu wyjdą to żona towarzyszy człowiekowi. Żona to największy skarb. Zaraz po zdrowiu. „
Wzruszona tym, bądź co bądź miłosnym wyznaniem starszego pana, wróciłam do domu i opowiedziałam tą historię mojemu mężowi.
Czekałam oczywiście na odpowiedni komentarz, jak to żona :)
Mój mąż, z właściwym sobie spokojem i poczuciem humoru odrzekł:
„A jednak zdrowie najważniejsze”. I jak tu nie przyznać mu racji:) Też Cię kocham mój P.

 

 

cze 02 2024 Zostawiłam po sobie ślad
Komentarze (1)

„Zostawiłam po sobie ślad”

12.10.2019
Pani Joasia ma 60 lat i jest aktorką. Występowała przez 25 lat w teatrze Arlekin oraz w jednym z łódzkich teatrów. Ma, a raczej miała piękny głos. Jednego roku wygrała nawet Konkurs Piosenki Aktorskiej.
Potem przyszła choroba – rak ślinianki i długa z nią walka trwająca kilka lat, resekcja, rekonstrukcja i przeszczep żuchwy, chemioterapia… wznowa, zaburzenia przełykania, gastrostomia (czyli rurka wprowadzona bezpośrednio przez skórę do żołądka, żeby móc się odżywiać). Cały czas dzielnie towarzyszył żonie mąż, też aktor.
Do mnie pani Joasia trafiła z powodu bardzo silnego bólu w okolicy guza, który znaczne utrudniał jej funkcjonowanie w domu i wymagał modyfikacji leczenia przeciwbólowego. Po jakimś czasie udało nam się zmniejszyć nasilenie bólu do możliwie najmniejszego.
Pewnego dnia podczas obchodu lekarskiego z części Oddziału, na której znajdował się pokój pani Joasi usłyszałam francuskie piosenki Edith Piaf. Nie zdziwiło mnie to, ponieważ często dajemy prywatne mini koncerty w pokojach dla chorych. Mamy opiekunkę i dwóch wolontariuszy, którzy grają na keyboardzie, gitarze i pięknie śpiewają . Prawie codziennie chodzą i śpiewają dla pacjentów a nawet z nimi piosenki na życzenie. Zdarza się ,że w środku lata słychać w którejś Sali kolędę, bo jakiś chory takie akurat miał życzenie. Gdy przyszła kolej na wizytę u pani Joasi, okazało się, że to ona właśnie słucha , a raczej ogląda na Youtube wykonanie jednego z utworów Edith Piaf pt. „ Hymn do miłości”.
- „Widzę, że tak jak ja, Pani też lubi francuskie piosenki” – zapytałam na przywitanie. –„Lubię. Nawet sama je śpiewam, a raczej śpiewałam – odpowiedziała. – To moje nagrania ze spektalu pt. „ Ja, Edith Piaf”, w którym śpiewałam kilka z nich”. Po czym odtworzyła mi odsłuchiwane wcześniej przez siebie nagranie. Było pięknie i wzruszająco. Potem opowiedziała mi krótko swoją historię zawodową i chorobową, którą już zresztą znałam.
Nie zadała pytania, które słyszę często: „Dlaczego ja?”. Zadała pytanie: „Dlaczego nowotwór umiejscowił się u mnie w takim miejscu, że uniemożliwił mi od początku pracę w moim ukochanym zawodzie. Czemu nie pojawił się na przykład w brzuchu czy klatce piersiowej? Mogłabym wtedy jeszcze pracować między kolejnymi fazami leczenia?” Nie było w jej głosie buntu czy gniewu tylko bezbrzeżny smutek, który jednak szybko minął i ustąpił miejsca delikatnej refleksji i uśmiechowi. –„ Ale mam te nagrania. To jest mój ślad, który tu zostawiam….”

2.06.2024
Musiało minąć niemal 5 lat, żebym dokończyła tą historię. Po pierwsze dla tego , że jest ona poniekąd najważniejsza. Od niej bowiem wziął się pomysł bloga oraz jego tytuł, od tego właśnie spotkania. A to zobowiązuje. Po drugie – zawsze się wzruszam wspominając te spotkania. A ponieważ zapytałam panią Joasię, czy mogę o niej napisać i otrzymałam zgodę, to bałam się, że nie znajdę właściwych słów jak już odejdzie. I tak właśnie jest. Po trzecie wreszcie i głównie dlatego, że nadeszła pandemia i wiele innych smutnych historii, zdarzeń, w tym właśnie śmierć pani Joanny.
Widziałyśmy się jeszcze przez kilka miesięcy wielokrotnie, bądź w poradni, bądź chwilowo na oddziale. Zawsze towarzyszył jej mąż. Pamiętam nasze rozmowy o paleniu marihuany, niekoniecznie w związku z leczeniem. Pamiętam opowieści męża o tym, jak przygotowywała wigilię, jej ostatnią wigilię. Nie rozmawiali z mężem i synem o jej odejściu. Mąż bardzo się bał tej rozmowy a ona najpewniej o tym wiedziała i chciała go ochronić. Ale każdym gestem, czynnością czy właśnie tą ostatnią wigilijną wieczerzą żegnała się ze swoją rodziną. Kiedyś , dużo wcześniej, jeszcze przed chorobą , pani Joasia kupiła sobie taką maskę do pomalowania. Artystyczna dusza. Nie miała okazji jej pomalować. W końcu się zdecydowała. I jestem przekonana, że to był jej kolejny znak i pamiątka dla rodziny. Według opisu męża połowę maski zajmowały obrazy pięknie przeżytego życia, miejsc, które kochała, druga połowa była smutna i melancholijna.
Umierała w czasie pandemii, rozmawiając z mężem on line, przez tablet, bo oddział był zamknięty dla odwiedzających. Nie tak to sobie wyobrażaliśmy, ona, jej bliscy czy ja. Może dlatego tak trudno kończy mi się tą historię, bo tak bardzo chciałabym, żeby to pożegnanie wyglądało inaczej. Przepraszam.
Tak, Pani Joasiu. Zostawiła Pani po sobie ślad. A ta historia niech będzie małą cząstką tego Pani śladu tutaj, zanim spotkamy się Tam.

P. S. Za zgodą Pani Joasi. Jeśli ktoś miałby ochotę na więcej wspomnień o niej to zdradzę, że ci , którzy pamiętają spektakl telewizyjny pt. „Przygody Pingwina Pik-Poka” – jeden z moich ulubionych, mogą usłyszeć w nagraniach jej głos, bo była narratorem tej bajki.
I wróciły wspomnienia, gdy na you tube poszukałam i wysłuchałam utworu ”Ja, Edith Piaf- Hymn do miłości”. Szczerze polecam. I dziękuję. Za to spotkanie. Za ten ślad.