Archiwum 12 lutego 2020


lut 12 2020 Mów swoim bliskim, że ich kochasz.
Komentarze (0)

Nie mogę zacząć inaczej jak od Pana Stanisława.  Można powiedzieć, że to on stał się moim pierwszym natchnieniem.  Jego też często cytuję na moich wykładach oraz w moim życiu.

Pan Stanisław zmarł 15 lat temu. Był ojcem naszego przyjaciela, właściwie przyjaciela mojego męża. Pamiętam go jako ciepłego, zawsze uśmiechniętego człowieka, który był bardzo rodzinny i kochał dzieci. Do dziś mam przed oczami wspomnienie jak  udaje konia,  a na plecach wozi naszego dwuletniego synka, gdy przyszliśmy z wizytą.

Pamiętam, że kilka miesięcy przed rozpoznaniem u niego choroby- raka trzustki, spotkaliśmy się w teatrze. Był tam razem z żoną i synem. Już wtedy poczuliśmy charakterystyczny zapach z jego ust i zasugerowaliśmy badania w kierunku cukrzycy.  Potwierdziły się , ale to był dopiero początek jego choroby. 

Po zakończeniu leczenia onkologicznego  Pan Stanisław stał się moim pacjentem. Najpierw przychodził systematycznie do mnie do poradni, potem gdy był już słabszy, ja odwiedzałam go w domu. Pewnego dnia podczas wizyty uznałam, że muszę mu podać lek w iniekcji, żeby silne bóle szybciej ustąpiły.  Wysłałam więc jego syna do apteki po leki, strzykawki i igły.

- Potrzebne mi te leki, igły i strzykawki już teraz, idź proszę do apteki i kup - powiedziałam do niego.

- Igły?  Strzykawki?  Nie dam rady, wstydzę się. Pomyślą , że jestem narkomanem – usłyszałam zszokowana w odpowiedzi.

Najpierw musiałam więc odbyć krótką, dość zdecydowaną rozmowę z moim przyjacielem wykorzystując nasze bliskie relacje. Dopiero później zajęłam się moim pacjentem.

Odwiedzałam go systematycznie.  Oboje lubiliśmy te spotkania. Jak tylko wchodziłam, słyszałam:

- Dobrze, że jesteś. Chodź, pogadamy o mojej chorobie , bo w domu nikt nie chce ze mną o tym  rozmawiać.

Siadałam przy łóżku i po badaniu gadaliśmy. Z czasem zaczęły się rozmowy o śmierci.

- Wiesz, oni boją się rozmawiać ze mną o śmierci – mówił o żonie i synu- myślą, że ja o niczym nie wiem. A ja umiem ocenić moją sytuację i wiem, że niedużo życia mi zostało.  Tak bym chciał się z nimi podzielić, tyle rzeczy im powiedzieć. Jednak gdy tylko zaczynam rozmowę o bliskim końcu, przerywają mi i mówią, że wszystko będzie dobrze.

Ostatni raz widziałam Go dwa dni przed wigilią Bożego Narodzenia.

- Jaką ma Pan ładną kamizelkę , Panie Stanisławie. – powiedziałam na powitanie.

- Żona mi dała w prezencie. Pewnie bała się, że nie doczekam Wigilii, więc się pospieszyła- odrzekł trochę żartobliwie.

Muszę powiedzieć, że zarówno żona jak i dwaj synowie Pana Stanisława bardzo go kochali i troszczyli się o niego, ale jego choroba była dla nich trudnym doświadczeniem i rzeczywiście nie umieli zdobyć się na szczerą rozmowę z nim na ten temat. Gdybym miała wtedy te 15 lat więcej doświadczenia , na pewno włożyłabym więcej trudu, żeby przekonać ich do szczerości i otwartych rozmów na temat choroby i zbliżającej się j śmierci Pana Stanisława. Teraz wiem jak bardzo to pomaga w momencie śmierci, żałobie i w przyszłym życiu, już bez bliskiej nam osoby.

Tego dnia odbyliśmy dłuższą niż zazwyczaj rozmowę o  życiu i umieraniu. Pan Stanisław  spytał, jakie są możliwe scenariusze jego śmierci, czy uda się to bez bólu. Pamiętam, jak mówił też, że niczego w życiu nie żałuje. Jedno tylko w życiu by zmienił.

-  Mów swoim bliskim, że ich kochasz- powiedział.

-  A Pan, powiedział Pan to żonie, synom?

-  Mówiłem im, ale myślę, że za rzadko.  Mów im często , żeby dobrze to zapamiętali.

I zostałam z tymi słowami przez te wszystkie  lata, ciągle je pamiętam i cytuję. To taki testament dla mnie od Pana Stanisława.

Zmarł 26.12 2004r , w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia.  Mój mąż miał akurat dyżur w Pogotowiu Ratunkowym. I to on przyjechał stwierdzić zgon u ojca swojego przyjaciela. On też miał z nim swoje osobiste pożegnanie.

 

„Mów swoim bliskim, że ich kochasz” –ten cytat  towarzyszy mi w życiu.  Urodziłam drugiego syna, minęło trochę lat a ja powtarzam wciąż moim bliskim, że ich kocham.  Są tacy, którzy pytają czy nie za często, czy to nie spowszednieje. Zawsze wtedy przypominam sobie Pana Stanisława na jego łożu śmierci i wyrzuty, które sobie czynił, bezpodstawne przecież.

Rok temu mój młodszy syn miał napisać wypracowanie na temat wiersza ks. Jana Twardowskiego pt. „ Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą” .  Kiedy dał mi je do przeczytania, wzruszyłam się.  Na końcu opowiadania napisał:  „Moja mama miała pacjenta, który przed śmiercią powiedział jej, żeby mówiła swoim bliskim, że ich kocha. Ona wyznaje mi to prawie codziennie. Ja też tak robię i myślę, że to bardzo ważne”.

I to jest ślad, który zostawił Pan Stanisław.  Dla tych i przyszłych pokoleń. Dziękuję Panu.

lut 12 2020 Dlaczego piszę ten blog?
Komentarze (2)

Mam na imię Ewa. Jestem 47-letnią lekarką. Pracuję na Oddziale Medycyny Paliatywnej i mam przywilej zajmować się chorymi na nowotwór w ostatniej fazie jego rozwoju oraz umierającymi.  Zaczęłam to robić już jako wolontariusz od 5 roku studiów medycznych i można powiedzieć, pokochałam tę pracę. Zrobiłam specjalizację z medycyny paliatywnej, ale ciągle uczę się czegoś nowego, także od moich pacjentów. 

Wiele razy słyszałam, że to ciężka i niewdzięczna dziedzina medycyny.  Pozwolę się z tym nie zgodzić.

W dobie medycyny pełnej procedur, nowoczesnych narzędzi, aparatury do diagnozowania,  kontraktowania usług,  sam człowiek -  pacjent musiał usunąć się na drugi, czasem i dalszy plan. Już nawet po imieniu nie można do niego mówić (bo ochrona danych osobowych). Człowiek chory staje się więc numerkiem w kolejce, procedurą do rozliczenia, chorobą do wyleczenia czy zoperowania, badanym do wypróbowania leku. A leczenie powinno zakończyć się sukcesem. I następny proszę.  Medycyna humanitarna stała się teraz medycyną proceduralną.

Nie można jednocześnie zaprzeczyć, że postęp w medycynie pomógł nam wyleczyć wiele chorób a średnia wieku pacjentów dzięki temu mocno wzrosła. Trzeba jednak pamiętać, że wciąż jest jeszcze trochę chorób, których nie da się wyleczyć, pytań, na które nie da się odpowiedzieć, trudnych rozmów z pacjentem, które trzeba przeprowadzić. I to dla nas medyków jest chyba najtrudniejsze, przyznać się, że nic nie da się już zrobić, do własnej bezradności. Po prostu powiedzieć: „Nie wiem.”, „Nie potrafię”.  Nie tracimy wtedy autorytetu a pokazujemy swoje ludzkie, bliskie pacjentowi oblicze. My, lekarze nie różnimy się przecież od naszych pacjentów, czasem po prostu nieco więcej wiemy. Bywa, że sami jesteśmy pacjentami.  Wtedy widzimy, że z tej perspektywy opieka zdrowotna wygląda strasznie.  Nie umiemy też rozmawiać  z pacjentami o śmierci, Jakby ona nas nie dotyczyła.  A przecież z chwilą gdy rodzi się człowiek, pewne jest, że on kiedyś umrze. Nieuchronność śmierci traktujemy jako widmo, nie jako zwyczajną kolej rzeczy.

Ja spotykam najczęściej takiego pacjenta – nieuleczalnie chorego, zmęczonego leczeniem i procedurami, zdezorientowanego, często cierpiącego,  kompletnie nieprzygotowanego do przyjęcia złej diagnozy.  Spotykam człowieka. Mocno się staram, żeby dać mu trochę nadziei, spokoju a może radości.  Nie robię tego sama oczywiście , ale z całym zespołem doskonale do tego przygotowanych ludzi.  Co robimy?  Podajemy leki, wykonujemy procedury, opiekujemy się , rozmawiamy, jesteśmy, towarzyszymy, często przeprowadzamy na drugą stronę. I śmiem twierdzić, że jesteśmy przez to w pewien sposób uprzywilejowani, bo uczestniczymy w tej delikatnej materii przejścia człowieka z jednego do drugiego świata. Pomagamy jemu, jego  rodzinie , ale dla nas samych jest to niesamowite doświadczenie.  Myślę, że wszyscy, którzy zajmują się tym co ja, zgodzą się ze mną w tym momencie.

Każde takie spotkanie zostawia w nas swój niepowtarzalny ślad.  I o tym właśnie chcę napisać. O śladach, jakie moi pacjenci zostawili we mnie  lub zostawili innym. Także o tym, czego się od niektórych z nich nauczyłam.  To takie moje osobiste podziękowanie.