Najnowsze wpisy


kwi 25 2020 Niezobowiązujące przemyślenia o czasie
Komentarze (1)

 

Czas” to słowo, którego nadużywamy.  Kiedy się spieszymy lub robimy zbyt wiele rzeczy na raz , mówimy, że nie mamy na coś,  dla kogoś  lub dla siebie czasu. Szczególnie lubimy stwierdzenie, że czas to pieniądz, że niby taki dla nas cenny. „Mam jeszcze na to czas”- odkładamy na później różne zadania, marzenia. Najczęściej jednak chyba powtarzamy w bardzo wielu sytuacjach po prostu : „nie mam czasu”. Nie doceniamy znaczenia czasu.       

Wyobraźmy sobie jak nagle nabiera znaczenia to zdanie, gdy wypowiada je człowiek, który dowiedział się właśnie, że  niedługo umrze.  Nie wie czy za parę dni, tygodni czy może miesięcy. To nieistotne. On po prostu nie ma już czasu.

 

Przed oczami staje mu jego dotychczasowe życie, kiedy  wciąż mówił, że na rzeczy mniej lub bardziej istotne  będzie jeszcze miał czas a tymczasem go już nie ma.  I nagle zaczyna doceniać czas, każdą godzinę, minutę, które mu zostały.  To są cenne godziny, dni, tygodnie.  Zdarza się, że najcenniejsze w życiu lub najbardziej intensywnie przeżyte.

W książce Erica-Emmanuela  Schmitta pt. „Oskar i pani Róża”, którą serdecznie polecam,  chory na białaczkę dziesięcioletni chłopiec w ciągu dwunastu dni próbował przeżyć całe swoje przyszłe życie. Tyle tylko miał czasu do przeżycia.

 

Takie ciężkie doświadczenia mają moi pacjenci. Doświadczenia z szybko upływającym czasem i owocnym jego wykorzystaniem.

         Pewnego dnia zadzwoniła do mnie znajoma, trzydziestokilkuletnia dziewczyna. Chciała się spotkać i porozmawiać o chorobie męża. Następnego dnia przyszła i przyniosła wyniki badań.  Bardzo zaawansowany rak jelita grubego z przerzutami. Przyznam, że załamałam się jak je przejrzałam.  Szybko zadzwoniłam do znajomej onkolog, która potwierdziła moje obawy.  Choroba była bardzo zaawansowana i niestety bez najmniejszych szans na wyleczenie. Zaproponowała chemioterapię tylko dlatego, że to był młody, trzydziestoparoletni mężczyzna.

Pamiętam, że to była najtrudniejsza w moim życiu rozmowa (uwierz mi J. jeśli to czytasz). Powiedziałam prawdę, że nic już nie można zrobić, że chemioterapia może tylko na chwilę powstrzymać chorobę. Pamiętam, że powiedziałam, że ten czas, który im został muszą wykorzystać na maxa.  Mieli dwójkę małych dzieci. Dotychczas ich życie wyglądało tak jak życie przeciętnych młodych ludzi na tzw. dorobku.  Praca, kredyt, budowa domu, dzieci i … kompletny brak czasu dla siebie.

Przez rok praktycznie nie kontaktowałyśmy się.  Od naszych wspólnych znajomych dowiadywałam się, że choroba ku zaskoczeniu wszystkich się zatrzymała, J. przestała pracować i razem walczyli o każdą chwilę. Były momenty, że żałowałam tego co jej powiedziałam, bałam się, że byłam zbyt bezpośrednia.

Po roku od naszej rozmowy  pewnej nocy odebrałam od J. telefon, że stan męża dramatycznie się pogorszył i wymaga hospitalizacji.  Zmarł w szpitalu a ona była przy nim, tak jak przez wszystkie dni ostatniego roku.  Potem powiedziała mi, że ta nasza pierwsza rozmowa wstrząsnęła nią bardzo, ale spowodowała że przeorganizowała wszystko w swoim życiu. Wspomniała, że ten ostatni rok życia męża był najbardziej intensywnie przeżytym czasem w ich związku.

       Ostatnio rozmawiałam z jedną z moich pacjentek. Jej mąż prosił mnie, bym pomogła mu przekazać żonie niepomyślną wiadomość o kolejnym przerzucie i złym rokowaniu. Pamiętam, że zdziwiła się, gdy w pewnym momencie powiedziałam jej: - Ma pani ten przywilej. Wie pani , że niewiele czasu już zostało.  Może pani go wykorzystać jak pani sobie zamarzy,  na miarę swoich możliwości oczywiście.   Ja nic nie wiem o czasie, który mi pozostał,  dlatego tak trudno mi coś zaplanować.  Ja też pewnie bym się zdziwiła gdybym usłyszała takie słowa.  Ale tak właśnie myślę.  Nie szanujemy czasu, który mamy, bo mamy wrażenie, że będzie on trwał w nieskończoność.

 

Następne dwa opowiadania będą o pacjentkach, które czas, który im został doceniały i wykorzystały.

 

ewautz   
kwi 25 2020 Przyjęcie urodzinowe czy pożegnalna kolacja?...
Komentarze (0)

 

Przyjęcie urodzinowe czy pożegnalna kolacja?

 

          Z Panią Wiesią znałam się około roku. Pamiętam jak przyszła do poradni – elegancka pani prawnik, zadbana, gustownie ubrana, całkowicie świadoma swojej choroby i sytuacji, w której się znalazła. Tym łatwiej nam było się zaprzyjaźnić. Wszystkie etapy związane ze złą diagnozą (niedowierzanie, zaprzeczenie, rozgoryczenie, złość czy bunt) Pani Wiesia miała już za sobą, krótsze lub dłuższe.

 

          Głównym jej problemem był ból związany z chorobą.  Miała zaawansowanego raka głowy trzustki a ten nowotwór  może powodować silny, uporczywy ból. Tak też było, choć nie dała tego po sobie poznać. Już na pierwszej wizycie uprzedziłam ją, że aby całkowicie zlikwidować ból (o ile to w ogóle będzie możliwe), będziemy potrzebowały trochę czasu. I rzeczywiście trochę czasu zajęło nam ustalenie odpowiednich leków i ich dawek.  Spotykałyśmy się systematycznie co 7-14 dni, potem właściwie tylko  po to, żeby wypisać kolejną receptę albo po prostu pogadać. Dzięki tym rozmowom poznałam historię jej rodziny, którą chętnie mi w kawałkach opowiadała.  Czasem przychodziła z mężem, ale najczęściej sama. 

 

Imponowało mi, jak rzeczowo i konkretnie podchodziła do życia, zwłaszcza tego krótkiego, które było przed nią.  Zależało jej na jakości życia, na życiu bez bólu… i, miałam wrażenie, załatwieniu jeszcze kilku istotnych spraw.

 

Oprócz troskliwego męża miała dwóch synów, synową i dwójkę wnucząt. Uwielbiała swoje dzieci, ale czuć było jakiś zgrzyt między nią a synową, niekoniecznie miały dobre relacje , raczej nie kontaktowały się ze sobą. Z  naszych rozmów wynikało, że sytuacja ta uwiera ją bardzo, ale jak to między teściową a synową często bywa, nie była skłonna do pojednania. Podczas gdy o synach, ich sukcesach oraz o wnukach mówiła wiele, o synowej właściwie wcale.

 

         Pewnego dnia, w czasie gdy była już na tyle słaba, że przyjeżdżała do poradni z mężem, zapytała czy może iść na chrzest i chrzciny swojego wnuka. Wyczułam, że miała jakiś opór, żeby uczestniczyć w tej uroczystości. Gorąco poleciłam jej uczestnictwo zarówno w chrzcie w kościele jak i później udział w przyjęciu w restauracji. Pamiętam, jak zdecydowanie zaprzeczyła i powiedziała, że jest zbyt słaba.  Długo ją namawialiśmy, żeby zgodziła się tam pojechać samochodem z mężem.

 

Na następną wizytę przyszła cała rozpromieniona, jakby życie znów w nią wstąpiło.  Wysłała męża, który ją przywiózł,  na zakupy a sama zaczęła mi opowiadać. Bynajmniej nie mówiła o swoich dolegliwościach, czuła się nadspodziewanie dobrze. Opowiadała o uroczystości chrztu jej wnuka i… o swojej… cudownej synowej, tej synowej. O tym, że w kościele było przygotowane przez synową specjalne, wygodne miejsce dla niej,  a  w restauracji sprowadzono wygodną kanapę, na której mogła się nawet położyć w razie zmęczenia. Była wzruszona ciepłą, rodzinną atmosferą, jaką  z wyjątkową starannością stworzyła kobieta, która dotychczas była chyba przez nią postrzegana jako konkurentka. Ta niespodziewana dla niej zmiana relacji z synową wręcz ją uskrzydliła.  Widać było, że mocno jej to ciążyło, a sama nie miała wcześniej dość siły, żeby to zmienić. Teraz sama zaczęła planować.

 

- Urządzę przyjęcie urodzinowe- powiedziała gdy mąż z powrotem pojawił się w poradni po żonę- dla syna i wnuka, także 5 rocznicę ślubu syna i synowej. Młodszemu synowi rok temu urządziłam trzydziestkę, to teraz starszemu wyprawię 35 urodziny (choć miały być dopiero za pół roku) i 5 urodziny wnukowi (data urodzin też przypadała dopiero za kilka miesięcy).  Cała nasza trójka wiedziała, że bała się, że nie zdąży.

 

Nasze następne dwa spotkania miały charakter bardziej kulinarny niż medyczny. Szczęśliwie oprócz wypisania recept moja interwencja nie była potrzebna, bo ból był dobrze opanowany a nastrój Pani Wiesławy wręcz doskonały. Podczas wizyt Pani Wiesia cały czas opowiadała o przygotowaniach do przyjęcia urodzinowego.  Zawsze lubiła gotować, więc stworzyła urozmaicone menu, którego niejedna restauracja mogłaby jej pozazdrościć.   Mąż towarzyszył jej cały czas.

 

- Zawiesiłem działalność- powiedział mimochodem- kupiliśmy małą wędzarnię, chcieliśmy robić ekologiczne wędliny na emeryturze, ale po co czekać. Robimy więc szynki, kiełbasy, pasztety według receptury żony i będą jak znalazł na imprezę.                                                                                                                     Nie mogłam wyjść z podziwu, jaką oboje czerpali radość z tego wspólnego kucharzenia. Tak naprawdę gotował głównie mąż, pani Wiesia siedziała w kuchni i delegowała zadania.

 

Pewnego dnia mąż pani Wiesławy zadzwonił do mnie zaniepokojony. Zapytał czy możliwe jest, aby leki, które żona bierze (a były to duże dawki leków narkotycznych) mogły powodować  bezsenność, a właściwie brak potrzeby snu u pacjentki. Zapytałam o co dokładnie chodzi i co go tak niepokoi.  Opowiedział mi, że żona praktycznie całe noce spędza w kuchni szukając czegoś w internecie i sporządzając notatki. Kładzie się na  dwie godziny , potem wcześnie rano wstaje i krząta się po kuchni, nie rozmawia praktycznie o niczym innym tylko o przyjęciu urodzinowym, które przygotowuje.  Umówiliśmy się więc na krótką wizytę celem szybkiego zbadania chorej i oceny sytuacji. Wszystkie parametry były w normie, ból  ku mojemu zdziwieniu całkowicie opanowany a sama pani Wiesia w doskonałej formie, mówiła tylko o jednym, o uroczystej kolacji , która miała  odbyć się dwa dni później.  Wtedy właśnie zrozumiałam.  Przecież to była jej kolacja pożegnalna, taką formę pożegnania sobie wybrała. Zrozumieliśmy to oboje, ja i jej mąż.

 

Z krótkiej relacji telefonicznej wiem, że przyjęcie udało się doskonale, było smacznie, radośnie, ciepło i rodzinnie.

 

          Tydzień później musiałam przyjąć panią Wiesię do szpitala.  Nie była już w tak dobrej formie jak wcześniej, znacznie osłabła, nie mogła już przejść nawet kroku, pojawiły się bóle brzucha i wymioty.  Pomimo tego wszystkiego był w niej jakiś spokój. Może to było poczucie wypełnionego zadania, misji, spełnienia.  Włączyłam jej leki w iniekcjach, miała podawane kroplówki. Były momenty, że traciła kontakt z rzeczywistością.  Czuwali nad nią przy łóżku mąż i synowie, odwiedzała synowa.  Pewnego dnia pani Wiesława powiedziała cicho do męża: - Chcę umrzeć w domu. 

 

Zrobiliśmy wszystko, żeby stało się tak, jak chciała.  W ciągu jednego dnia synowie przygotowali dom, wypożyczyli łóżko, nauczyliśmy ich,  jak podawać podskórnie leki w domu, jak się nią opiekować i zawieźliśmy do domu.  

 

Wykorzystała najowocniej jak mogła czas jaki jej pozostał. Umarła tak, jak chciała, w swoim domu, wśród kochających ją najbliższych osób. Czyż można sobie wyobrazić lepsze pożegnanie?

 

 

 

 

ewautz   
kwi 25 2020 Album ze zdjęciami
Komentarze (0)

Album ze zdjęciami

 

       Pani Zosia była dziarską siedemdziesięciokilkuletnią starszą panią. Całe swoje pracowite życie poświęciła dzieciom i wnukom.  Wcześnie owdowiała, więc nie było jej łatwo. Później to właśnie ona opiekowała się wnukami, żeby dzieci mogły pracować.  Rodzina była więc dla niej wszystkim i nieustannie o niej opowiadała. Jednocześnie była, pomimo swojej choroby, bardzo samodzielna i nie chciała sobą, swoimi problemami czy chorobą absorbować innych.  Jej smutne chwilami oczy rozświecały się wtedy, gdy mówiła o swoich bliskich.

       Chorowała na szpiczaka mnogiego, nowotwór atakujący kości i jednocześnie, zwłaszcza w późniejszych stadiach, powodujący silne, uogólnione bóle kostne.  Dlatego też trafiła do mojej poradni. Był marzec.

         Polubiłam ją bardzo tak jak lubi się kogoś, kto przypomina Ci  Twoją własną babcię. Była cicha, ciepła i prawie zawsze uśmiechnięta, może z wyjątkiem tych chwil, kiedy cierpiała z powodu bólu.  Pamiętam, że zawsze zapytana, czy i gdzie ją boli odpowiadała:  - Aaa tam, tylko trochę ćmi tu i ówdzie. Po kilku tygodniach znajomości wiedziałam, że u niej takie stwierdzenie oznacza duży ból. Jak przechodziłam do badania pacjentki, okazywało się, że w rzeczywistości ból jest dużo bardziej nasilony.  (W medycynie nazywamy to określeniem „mieć wysoki próg bólowy”).

Po niedługim czasie wizyty pani Zosi stawały się  coraz dłuższe a nasze rozmowy coraz bardziej szczere.

- Nie żałuję niczego w życiu – mówiła często.  -Przeżyłam już wiele lat i taka jest kolej rzeczy, że trzeba będzie odejść. Szkoda tylko, że nie będę mogła już uczestniczyć w tych wszystkich ważnych chwilach w ich życiu. Wnuczka będzie miała I Komunię Świętą za dwa miesiące.  Myśli pani, że doczekam?

- Doczeka pani- powiedziałam, choć  nie powinnam. Wiem jednak jak ważne jest dla moich pacjentów czekanie na coś, jakieś spotkanie, szczególną chwilę, uroczystość. To „światełko w tunelu”, którego się oczekuje, pozwala przetrwać wiele trudnych chwil i potrafi dać dużo siły.

Doczekała. Pod koniec maja przyniosła mi zdjęcia wnuczki w ślicznej białej sukience. -To moja Ania- powiedziała z dumą i łzami w oczach, rozświetlonych miłością oczach.

- To na co teraz czekamy pani Zosiu? – zapytałam.  Na początku nie zrozumiała, ale za chwilę uśmiechnęła się:  - We wrześniu wnuczek ma ślub. Byłoby cudownie być wtedy z nimi wszystkimi.

- No to mamy nowy cel. – odpowiedziałam.  Nie wiem, co ją tak trzymało przy życiu i muszę przyznać, w doskonałej jak na tą chorobę formie.  Myślę, że była to siła woli, nadzieja no i przede wszystkim miłość.  Była na ślubie wnuka a nawet na nim tańczyła. Znów przyniosła zdjęcia ze ślubu i z wesela. Przyniosła też weselne ciasto na poczęstunek.  Ja w zamian zwiększyłam jej dawki leków na bóle, które się nieco nasiliły (ledwie ćmiło według niej).

- Moja wnuczka  jest w ciąży – powiedziała pani Zosia na którejś z późniejszych wizyt. – Ma być synek, myśli pani, że dane mi będzie zobaczyć prawnuczka? To pierwszy mój prawnuk będzie.

- A kiedy to będzie? – spytałam rozbawiona, ale też trochę zaniepokojona.

- To tylko trzy tygodnie. Może się uda?

- Miejmy nadzieję – odpowiedziałam, bo choć pani Zosia przychodziła do mnie do poradni sama na własnych nogach, widziałam, że kosztowało ją to już sporo wysiłku.

 

 

 

Za miesiąc pani Zosia odwiedziła mnie w poradni ostatni raz.  Była późna  jesień  a na wizytę przywiózł ją wnuk.  Sama nie miała już siły iść. Siedziała na wózku trzymając w ręku album z rodzinnymi zdjęciami.  Musiała mi przecież pokazać swojego dopiero narodzonego prawnuka. Blasku w jej oczach nie zapomnę nigdy. Widziałyśmy się wtedy ostatni raz.  Nie miała już na co czekać?  Pewnie byłoby jeszcze wiele takich chwil.  Nie miała już jednak ani siły, ani czasu.  Wierzę, że teraz widzi już wszystko i we wszystkim uczestniczy, szczęśliwa.  A szczęśliwi przecież czasu nie liczą.

ewautz   
mar 01 2020 "Będę się wami opiekować" czyli...
Komentarze (1)

 

 

 

 

 

 

 

Pani Elżbieta znalazła się u nas z powodu świeżo rozpoznanej i piorunująco szybko postępującej choroby Creutzfeldta- Jakoba zwanej potocznie chorobą szalonych krów. Miała tzw. idiopatyczną postać tej choroby, bo nie jadała wołowiny i nie znano przyczyn zakażenia.  Ta postać choroby rozwija się nagle, szybko i nieoczekiwanie przyspiesza. 

 

Przyszła do nas na własnych nogach i jeszcze trochę mówiła a po tygodniu leżała już w łóżku, miała zaburzenia przełykania i nie było możliwości porozumienia się z nią.

 

Mąż towarzyszył jej przez cały czas, choć nie było to dla niego łatwe, bo w domu był dwudziestokilkuletni , niepełnosprawny syn ze schizofrenią, który też potrzebował pomocy.  Pewnego dnia podczas codziennej rozmowy o stanie zdrowia żony opowiedział mi  historię, która zdarzyła się kilka miesięcy wcześniej, jeszcze przed rozpoznaniem choroby Creutzfeldta- Jakoba u pani Eli.

 

Oboje z żoną byli religijni, należeli do wspólnoty Kościoła Rodzin. I chociaż życie  doświadczyło ich chorobą wcześniej bardzo zdolnego syna, a panią Elżbietę postępującym zwyrodnieniem rogówki grożącym całkowitą ślepotą, oboje bardzo ufali Bogu i często wspólnie, we wspólnocie czy sami się modlili.  Pewnego dnia, po cotygodniowej piątkowej adoracji Najświętszego Sakramentu pani Ela zwierzyła się mężowi (a nie zwykli byli rozmawiać ze sobą o swoich spotkaniach modlitewnych).

 

- Zdarzyło mi się coś niesamowitego podczas modlitwy -powiedziała – W pewnym momencie pokazał mi się Jezus i ten obraz był bardzo realistyczny. To było niesamowite.  Nigdy nie doświadczyłam czegoś podobnego.

 

- Mówił coś ? – spytał mąż bez niedowierzania, bo jest człowiekiem wielkiej wiary.

 

- Zapytał mnie:  Elu, czy ty mnie kochasz? Czy zrobiłabyś dla mnie wszystko?  Odpowiedziałam mu:      - Panie Jezu , Ty mnie znasz, wiesz, że Ci ufam i kocham Cię.  Zrobię dla Ciebie co tylko chcesz.

 

Wtedy On odpowiedział tylko: Twoje cierpienie będzie krótkie.

 

Długo zastanawiali się  wracając z kościoła w tamten piątkowy wieczór, co mogło oznaczać to osobiste spotkanie. Doszli do wspólnego wniosku, że pani Ela pewnie straci wzrok , ale nie będzie musiała zbyt długo czekać na przeszczep rogówki. Potem w wirze codziennego życia i zmartwień zapomnieli o tej rozmowie. Systematycznie uczęszczali na spotkania wspólnoty Kościoła Rodzin i tam na jednym z nich znajomy – medyk zwrócił uwagę , że według niego u pani Elżbiety pojawiły się pewne niepokojące objawy neurologiczne, poradził wizytę u neurologa.

 

Gdy pojawili się u neurologa wszystko potoczyło się już lawinowo- dwie diagnostyczne hospitalizacje na Oddziale Neurologicznym, szybki postęp choroby a po miesiącu pani Ela znalazła się już na naszym Oddziale.

 

Przestała mówić po kilku dniach pobytu u nas. Co dziwne jednak, na chwilę udało jej się wydobyć jeszcze kilka zdań. Pewnego dnia, gdy odwiedzili ją wspólnie mąż z synem, otworzyła oczy i całkiem przytomnie i świadomie powiedziała: „Będę się Wami opiekować”.  Potem już nie mówiła, nie przełykała, rzadko otwierała usta.

 

- Nigdy nie chciała leżeć w szpitalu, zawsze się tego bała- mówił jej mąż podczas kolejnej naszej rozmowy.

 

Zmarła cichutko , po kilku dniach.  Jej cierpienie trwało krótko, jak miała obiecane.

 

Wierzę, że dogląda teraz swojej rodziny z innego, lepszego świata.