Najnowsze wpisy


sty 07 2025 "Wyjaśnij choremu..." czyli znaczenie...
Komentarze (0)

„Wyjaśnij choremu...”
czyli znaczenie właściwej komunikacji.

 

 

Każdy z nas miał w życiu swojego ulubionego nauczyciela, na każdym etapie życia i edukacji, swojego „guru”, od którego wiele się nauczył i który go ukształtował. Myślę, że to ważne , zwłaszcza w końcowym etapie naszej edukacji, nazwę to – edukacji zawodowej. Bo to, jak się nauczymy coś robić , wartościować, na co zwracać uwagę w swoim fachu, stanowi o tym , jak będziemy nasz zawód wykonywać, jak będziemy oceniani, postrzegani a przede wszystkim czy będziemy mogli skutecznie pomóc innym. I dotyczy to każdego zawodu. A ponieważ w tym miejscu piszę o tych, którzy zostawili we mnie swój ślad, to o moich pierwszych nauczycielach „zawodu”, o lekarzach, który wywarli ogromny wpływ na moje zawodowe życie i którym wiele zawdzięczam, napiszę słów parę. Oraz o tym, co zakorzenili we mnie tak głęboko, że muszę o tym napisać.
Tak jak już kiedyś pisałam, moje pierwsze spotkanie z medycyną kresu życia miało miejsce, gdy byłam na piątym roku studiów. Zgłosiłam się wtedy z kilkoma innymi osobami jako wolontariuszka do Poradni Opieki Paliatywnej i Hospicjum Domowego przy Szpitalu im. Kopernika w Łodzi. Pamiętam, że lekarze pracujący tam przyjęli nas bardzo serdecznie , traktowali po koleżeńsku i dużo nam tłumaczyli. Podczas cotygodniowych spotkań całego zespołu siadaliśmy przy dużym stole, my- wolontariusze, ale także lekarze, pielęgniarki, psycholog, kapelan, pracownik socjalny i rozmawialiśmy o pacjentach. Ta komunikacja w zespole, często wręcz burza mózgów, była dla nas wszystkich bardzo istotna. To było dla mnie nowe , niesamowite doświadczenie. Po pierwsze dlatego, że w centrum zainteresowania i troski wszystkich był pacjent, jego potrzeby, dolegliwości i jego rodzina. Po drugie – wszyscy członkowie zespołu: student, lekarz , psycholog czy pielęgniarka byli równorzędnymi partnerami w rozmowie i wzajemnie się uzupełniali w swych rolach. Po trzecie wreszcie, i zrozumie to każdy student medycyny, że rozmawiano z nami, studentami, wyjaśniano nam pojęcia, zwracano uwagę na konkretne objawy, uczono badania pacjenta i rozmawiania z nim. Byłam jednym z członków zespołu. I to mnie zafascynowało.
Poznałam wtedy Doktora Józefa Stańczaka, mojego pierwszego szefa a jednocześnie jednego z pionierów Medycyny Paliatywnej w Polsce i w Europie, który razem z prof. Łuczakiem i kilkoma innymi osobami, rozwijali ideę opieki paliatywnej i hospicyjnej.
Pamiętam jedno z moich pierwszych spotkań z pacjentem w domu. Była to kobieta w średnim wieku, która kiedy przyszłam do niej jako wolontariuszka na wizytę, powitała mnie zapłakana i krzycząc z bólu poprosiła mnie o eutanazję. Proszę sobie wyobrazić moją reakcję, byłam studentką i miałam ratować życie ludzi a tu taka prośba. Co zrobiłam? Sięgnęłam po telefon (stacjonarny wtedy, nie było jeszcze dostępnych telefonów komórkowych) płacząc razem z pacjentką, zadzwoniłam do szefa- dra Stańczaka i zapytałam co robić, co mam jej powiedzieć. Usłyszałam od niego krótką, zwięzłą odpowiedź, jak to miał w zwyczaju: „Nie gadaj , tylko daj jej zastrzyk z morfiny”. Wtedy też pierwszy raz w życiu dałam komuś morfinę (tym, którzy się będą oburzać przypomnę, że było to w 1995 roku i nie obowiązywały wtedy ścisłe procedury czy obostrzenia, ważne było, żeby pacjenta przestało boleć). Po godzinie zostawiłam pacjentkę śpiącą, bez bólu. Widziałam się z nią jeszcze przynajmniej kilka razy, nigdy więcej nie wspomniała o eutanazji. Za to mój szef tak. Powiedział mi później: „Gdy pacjent poprosi cię kiedyś o eutanazję, zastanów się czy wszystko zrobiłaś dobrze, czy skutecznie uśmierzyłaś ból, zniwelowałaś inne objawy, czy nie czuje się samotny, może potrzebuje pomocy kapelana czy psychologa.” Teraz wiem, że jeżeli zadbam o to wszystko, nie usłyszę prośby o eutanazję.
Pamiętam, jak dr Stańczak mówił mi o odwadze i determinacji, aby walczyć o każdego pacjenta a jednocześnie mieć świadomość nieuchronności śmierci i w pewnym momencie pozwolić mu odejść . I ta postawa jest w jawnej opozycji do eutanazji, która z definicji pomaga umrzeć. Opieka paliatywna pomaga żyć godnie do końca mając pełną świadomość nieuchronności śmierci, to towarzyszenie człowiekowi, zapewnienie mu bezpieczeństwa na tej ostatniej prostej.
Wtedy , od Niego , od Św. P. dra Józefa Stańczaka, usłyszałam to po raz pierwszy. I tkwi to we mnie do dzisiaj. I gdyby nie On, nie byłoby mnie dzisiaj tutaj , gdzie jestem. Dziękuję.
W tym samym miejscu spotkałam też drugą osobę, panią dr Krystynę de Corde. Ona towarzyszyła (i nadal duchem towarzyszy) mi dłużej, wtedy kiedy zostałam już pełnoprawnym lekarzem , robiłam pierwszą specjalizację z medycyny rodzinnej a potem wręcz popchnęła mnie do specjalizacji z medycyny paliatywnej. Ona uczyła uważnie słuchać pacjenta i rozmawiać z pacjentem, odpowiednio zadawać pytania z delikatnością i wrażliwością na drugiego człowieka. Pokazywała jak należy dokładnie i drobiazgowo badać i opisywać. Duży nacisk kładła na właściwą komunikację z pacjentem, z rodziną pacjenta oraz z innymi członkami zespołu opiekującego się pacjentem. Pamiętam, jak zwracała moją uwagę na to, aby mówić do pacjenta językiem dla niego zrozumiałym, obserwowałam ją jak spontanicznie likwidowała bariery np. siadając przy pacjencie w łóżku , trzymając za rękę czy nisko się nad nim pochylając mówić tak, żeby usłyszał. Swoje zalecenia wyraźnie (a charakter pisma ma piękny) pisała na kartce a po napisaniu jeszcze raz je wyjaśniała. To ona polecała mi literaturę (nie zawsze tylko medyczną) i dzięki niej pierwsze książki Roberta Twycrossa – pioniera opieki paliatywnej w Europie znałam niemal na pamięć (nawet musiałam znać). Pamiętam , jak dziwiło mnie, że w każdym rozdziale w zaleceniach postępowania przy różnych dolegliwościach, w pierwszym punkcie zawsze widniało zdanie : „Wyjaśnij choremu…” . Teraz, po tylu latach wiem, jak ważne jest wyjaśnienie pacjentowi co oznacza kolejny objaw, jaka jest jego przyczyna, jak możemy temu zaradzić, jak dokładnie i dlaczego stosować leki, jakich objawów niepożądanych można się spodziewać i jak im przeciwdziałać, co jeść , jak jeść, ile pić itd., itd. Wiem, jak istotne jest, żeby słuchać, a nie tylko słyszeć. Bo tak rodzi się więź między mną a pacjentem. Tak buduje się zaufanie. A tego bardzo brakuje w szeroko pojętych relacjach lekarz-pacjent.
Jeszcze jednego nauczyłam się w tym pierwszym zespole, z którym pracowałam jeszcze jako studentka. Nauczyłam się jak ważna jest komunikacja, właściwe zrozumienie, tolerancja w grupie ludzi, z którymi się współpracuje. I nie ma tu lepszych czy gorszych. Wszyscy są jednakowo ważni, uzupełniają się, potrzebują się nawzajem po to, żeby właściwie , profesjonalne i skutecznie pomóc pacjentowi. Nauczyłam się, że o te relacje, tak jak relacje w rodzinie i w każdym środowisku, trzeba dbać , pielęgnować. A to jest bardzo trudne.
Z całą pewnością mogę powiedzieć, że miałam szczęście. Na mojej zawodowej drodze , bardzo wcześnie nawet, spotkałam niesamowitych ludzi. To dzięki Nim jestem lekarzem opiekującym się ludźmi u kresu życia. Zarazili mnie swoją pasją, wrażliwością, otwartością na drugiego człowieka, ukształtowali mnie. Za to będę im wdzięczna do końca moich dni.

lis 02 2024 Będziesz?.....czyli słów kilka o samotności...
Komentarze (4)

 

 

 

Będziesz?...
...czyli słów parę o samotności.

 

 

Pani Leokadia to dziewięćdziesięciokilkuletnia staruszka w ośrodku rehabilitacyjno – leczniczym, gdzie także mam przyjemność pracować.


Zawsze, kiedy tam jestem, zaglądam do wszystkich pacjentów, badam ich, ale także rozmawiam, zamieniam bodaj kilka słów lub po prostu z nimi jestem. Część z nich to starsi ludzie z chorobą Alzheimera bądź innego rodzaju demencją, część po udarach z afazją uniemożliwiającą porozumiewanie się mową a inni są doświadczeni różnymi chorobami przewlekłymi. Obserwuję ich bezradność, niemoc i ... samotność. I nie wynika to z braku opieki w tym miejscu tylko z sytuacji, w jakiej się znaleźli. Z przyjemnością bowiem obserwuję terapeutów, rehabilitantów, pielęgniarki czy inne osoby opiekujące się tutaj pacjentami. Jak się angażują, jak są cierpliwi, pomysłowi, jak tworzą atmosferę tego miejsca.


Podczas tych moich wizyt u pani Leokadii za każdym razem prowadziłyśmy bardzo krótki, wciąż tak samo brzmiący dialog: -Jak się dziś pani czuje, pani Leokadio? -Jak już mi przeszedł ten kaszel to się dobrze czuję. – niezmiennie przez ponad miesiąc odpowiadała pacjentka. Bo pani Leokadia przebywała tu z powodu demencji, miała tylko wnuczka, który odwiedzał ją bardzo rzadko. Po tej krótkiej wymianie zdań przytulała się do mnie a ja opowiadałam o pogodzie, przeszłości lub jak minął mi dzień. Zawsze, gdy wychodziłam pytała: - Będziesz? – Będę - odpowiadałam zwykle i wymieniałam dzień tygodnia, w którym miałam być następnym razem. I pewnego dnia, gdy przyszłam ... jej już nie było. Zostało tylko wspomnienie ciepłych, uśmiechniętych oczu, którymi na mnie patrzyła.


W tym nowym miejscu, w którym znalazłam się zupełnym przypadkiem, ale na pewno w jakimś celu, doświadczam wielu takich niesamowitych spotkań z ludźmi. Pani Zosia za każdym razem, gdy do niej przychodzę, całuje mnie w ręce. Nie tylko ona zresztą. Onieśmiela mnie to, wzrusza i rozczula jednocześnie. Należę bowiem do pokolenia ludzi, którzy zostali wychowani tak, że to oni starszych ludzi całowali w rękę. Tym bardziej czuję się niezręcznie. Wiem jednak, że to jest przejaw wdzięczności za poświęcony czas i radości. Podobnie zachowuje się pan Stanisław flirtując jednocześnie i żartując sobie ze mną. Opowiada o wnuku, z którego jest dumny i o swojej bezradności. Pani Halinka nie mówi z powodu afazji po udarze, ale zawsze szeroko uśmiecha się jak przychodzę. Podobnie pani Ewa, która tylko ręce rozkłada na mój widok i próbuje wyartykułować jakieś zdanie czy myśl. Pytanie , które słyszę tu najczęściej to: - Kiedy pani teraz będzie? Niezmiennie miło zaskakuje mnie reakcja pacjentów, gdy pojawiam się w ośrodku. Zawsze cieszą się, chwalą, zagadują. Mam wrażenie, że w całym moim dotychczasowym życiu nie otrzymałam tylu pochwał co tutaj. A przecież nie robię niczego szczególnego. Wykonuję te czynności co zwykle, badam, rozmawiam, uśmiecham się, czasem przytulam. Teraz myślę jednak, że tak naprawdę chodzi o czas, jaki im poświęcam. Każdy człowiek z natury swojej potrzebuje przecież spotkania z drugim człowiekiem, bycia w centrum czyjejś uwagi.


Pacjenci w takich miejscach nie przebywają sami, mają obok siebie wielu ludzi. Jednak często czują się samotni, bo potrzebują uwagi, serdeczności, ciepła skierowanego konkretnie do nich.
Wszyscy oni mają w oczach ten sam błysk, iskierkę nadziei na zatrzymanie się przy nich, rozmowę, uśmiech, uścisk, przytulenie, na poświęcenie im chwili swojego czasu. Każdy z nich chciałby, żeby choć na chwilę ktoś był tylko dla niego.


Ksiądz Jan Kaczkowski powiedział, że najcenniejsze, co możesz dać drugiemu człowiekowi to czas.
W tym miejscu, z tymi ludźmi poczułam moc tych słów.
Myślę też, że dotyczy to wielu różnych relacji. Wydaje nam się, że nie mamy czasu na spotkania z różnymi ludźmi, zwłaszcza z tymi, którzy nie narzucają się nam, słabymi, chorymi, bezbronnymi. Może to być ktoś z rodziny, znajomych czy przyjaciół. A może to jedna z najbliższych nam osób. Ale nie mamy akurat czasu, jesteśmy zajęci pracą, realizacją planów, spełnianiem naszych marzeń. Myślę, że każdy z nas znajduje bądź znalazł się kiedyś w takiej sytuacji. Ja na pewno. Myślałam, że jeszcze zdążę, znajdę czas, że będę....
A kiedy już mogłam dla kogoś być... jego już nie było.

 

 

wrz 08 2024 Krótkie spotkanie człowieka z człowiekiem......
Komentarze (1)

Krótkie spotkanie człowieka z człowiekiem  czyli„czuj się bezpiecznie”


Jako lekarz hospicyjny czy dokładnie medycyny paliatywnej pracuję już ponad 20 lat.
Zajmuję się pacjentami przebywającymi zarówno w oddziale szpitalnym jak i w domu.
To opowiadanie chcę zadedykować zespołowi ludzi, z którymi pracowałam przez większość mojego zawodowego życia w szpitalu św. Jana Bożego w Łodzi. A ponieważ w życiu każdego człowieka przychodzi czas na zmiany, w moim też nadszedł. Będę teraz w innym miejscu, z innymi ludźmi opiekować się chorym człowiekiem, zapewniać mu bezpieczeństwo, spotykać się z nim. Dlatego myślę, że to właściwy czas, aby ludziom, z którymi zawodowo spędzałam do tej pory tyle czasu poświęcić słów kilka a tak naprawdę podziękować im. Wiele im zawdzięczam, wiele się od nich nauczyłam i podobnie jak moi pacjenci, także oni zostawili w moim życiu ślad.


W moim odczuciu ludzie, którzy zajmują się chorym w hospicjum czy oddziale medycyny paliatywnej mają wyjątkowo trudne zadanie do spełnienia. Muszą sprawić, żeby ciężko chory człowiek poczuł się bezpiecznie. Wiadomo, że dla każdego człowieka potrzeba bezpieczeństwa jest jedną z pierwszorzędowych potrzeb. Ale o ile silniejsza jest ta potrzeba u ludzi bezbronnych, osłabionych, z wieloma dolegliwościami, zależnych od innych, ciężko chorych, czy wreszcie umierających. Jak ważna jest ona dla ich najbliższych, którzy sami często borykają się z własną bezradnością, brakiem wiedzy medycznej by móc właściwie pomóc bliskiej osobie.
Z definicji słowo „hospicjum” oznacza gościnę, kiedyś to było miejsce, w którym podróżny, człowiek, mógł uzyskać bezpieczny azyl. Z kolei słowo „paliatywny” pochodzi od słowa „paliatus” czyli okryty płaszczem, bezpieczny.
Dlatego pacjent, który trafia pod opiekę hospicjum czy oddziału paliatywnego powinien czuć się bezpiecznie w sposób szczególny. Dlatego ludzie , których w takim miejscu spotyka to są (głęboko w o wierzę – w ogromnej większości) ludzie o wyjątkowej empatii i wrażliwości na drugiego człowieka. Bo to oni muszą choremu a często też jego rodzinie zapewnić tą jedną z najważniejszych potrzeb- potrzebę bezpieczeństwa. I wszystko jedno gdzie to spotkanie ma miejsce, czy w domu (Hospicjum Domowe) czy w szpitalu (Oddział Medycyny Paliatywnej, Hospicjum Stacjonarne). Po tym spotkaniu, pierwszym i każdym kolejnym pacjent musi poczuć, że wreszcie jest bezpieczny, zaopiekowany.
I gdybym miała odtworzyć z pamięci obrazy, migawki ze spotkań, relacji między człowiekiem – pacjentem a człowiekiem – pielęgniarką, lekarzem, opiekunem, psychologiem, powstałby całkiem pokaźny album wspomnień

Pamiętam pacjentkę, która została przyjęta do oddziału krzycząca, z silnym bólem towarzyszącym każdemu ruchowi i jej pierwszy dialog z jedną z opiekunek medycznych. Ta jak zawsze przedstawiła się na początku i ciepłym, spokojnym głosem uspokajała chorą, uprzedzała o każdej czynności, której pacjentka histerycznie się bała, trzymała za rękę. Udało się przełożyć kobietę z noszy na łóżko a potem uśmierzyć ból. Wcześniej jednak słyszałam, jak chora mówi: „Pani Elu, proszę mnie nie zostawiać, przy pani boję się mniej”. Pomyślałam wtedy, jak ważne jest jaką osobę spotkasz pierwszą w nowym miejscu. Ela dała pacjentce prawdziwe poczucie bezpieczeństwa. Nie tylko wtedy i nie tylko jej.


Inna kobieta tuż po przyjęciu bardzo bała się nowego miejsca. Cóż, „hospicjum” – brzmi trochę strasznie a o przeniesieniu do nas usłyszała chwilę wcześniej. Jednak pierwszą osobą, która się nią zajęła była Ania, zawsze pogodna i uśmiechnięta opiekunka. Zapytana o imię przedstawiła się. Usłyszałam wtedy: „ Czy jak mi będzie źle, to mogę panią zawołać pani Aniu?” -Zawsze- odpowiedziała z ciepłym uśmiechem Ania. Bo takie są właśnie te nasze Anie na oddziale.


Pewnego dnia przechadzając się po oddziałowym korytarzu zauważyłam scenę za drzwiami jednej z sal. Pielęgniarka właśnie chodziła z tacką z tabletkami i rozdawała pacjentom. Weszła do jednej z pacjentek i w tej właśnie chwili usłyszała pytanie: „Czy długo to potrwa? Ile się jeszcze będę męczyć?” Wiesia odstawiła tacę z lekami na parapet, usiadła przy pacjentce i zaczęła z nią rozmawiać. Bo wiedziała, że w tym momencie ta rozmowa jest bardzo ważna. A trzeba wiedzieć, że to bardzo skrupulatna pielęgniarka. O czym i jak długo rozmawiały nie wiem. Usunęłam się wiedząc, że nie mogę być świadkiem tego intymnego spotkania.


Kasia, nasza psycholog jest częstym towarzyszem pacjentów, ale przede wszystkim przyjacielem. Spędza czas z chorymi na wiele różnych sposobów. Czasem można ją zobaczyć robiącą pacjentce manicure lub pedicure z malowaniem paznokci. Wiadomo przecież, że kobiety lubią poplotkować u kosmetyczki. Kawka i ciasteczko z pacjentami to dla Kasi swoisty rytuał. Lubię też czasem słuchać jak czyta chorym np. „Sekretne życie drzew” lub po prostu bajki. Można też na nią liczyć jeśli chce się wyjść na przysłowiowego dymka. Przy papierosku wiele osób otwiera się. Spacer z Kasią po przyszpitalnym parku także dla mnie jest przyjemny, a dla pacjentów to kolejna okazja do rozmowy. Trzeba przyznać, że niejeden z nas – lekarzy, pielęgniarek czy opiekunów zamykał się czasem z nią w jej gabineciku i wypłakiwał swe żale. Takich to spotkań Kasia ma wiele. Za wszystkie jestem jej wdzięczna.


Mariola każdego ranka robiła obchód u wszystkich pacjentów na Oddziale. Kiedyś dlatego, że była pielęgniarką zabiegową i przy tej czynności zawsze pytała o samopoczucie oraz krótko z każdym rozmawiała. Teraz dlatego, że jako pielęgniarka oddziałowa czuwa nad wszystkim. To sprawiało i sprawia, że zawsze zapytana o pacjenta potrafi właściwie ocenić jego problem. Takie często krótkie spotkanie Marioli z chorym daje odpowiedź na wiele pytań. Piękne jest w niej to, że tą troską obejmuje nie tylko pacjentów, ale każdego członka zespołu. I nam wszystkim daje poczucie bezpieczeństwa. Za to jestem i zawsze będę jej ogromnie wdzięczna.


Na zawsze zostanie mi w pamięci obraz Joli , Ali czy brata Ryszarda z różańcem w ręku odmawiających Koronkę do Miłosierdzia Bożego przy umierającym pacjencie. Myślę, że gdy oni byli na dyżurze, żaden pacjent nie odchodził sam. To takie ostatnie, ale jakże ważne spotkanie człowieka z człowiekiem i z Bogiem.


Marzenka uwielbia ludzi starszych. Po prostu kocha staruszków jak własne dzieci. I im bardziej zagubiony, otępiały jest pacjent, tym bardziej przez Marzenkę ukochany. To ona najczęściej ich przebiera ( kobiety najchętniej w słodkie kwiatuszkowe ubranka), karmi czy pielęgnuje. Bardzo niechętnie się z nimi rozstaje i tęskni za nimi, gdy odchodzą. Zawsze ciepła i uśmiechnięta cichutko do nich przemawia. Lubię sobie wyobrażać, że w niebie przywita ją spory tłumek uśmiechniętych staruszków.


Lubię też patrzeć na Kasię, Asię, Ewę, Sylwię czy Agnieszkę w akcji. Dla nich nie ma rzeczy niemożliwych. Jak trzeba wykonać jakiś trudny zabieg lub wymyśleć rozwiązanie jakiejś zaskakującej sytuacji czy problemu, one są w swoim żywiole, działają, kombinują. Wszystko po to by pomóc pacjentowi. Nie ma dla nich rzeczy niemożliwych. Nie ma spotkań bezowocnych.


Ela, lekarka. Jej drugie imię to spokój a trzecie empatia. Uwielbiam słuchać jak rozmawia z pacjentami czy rodzinami. Spokój z niej emanujący uspokaja nawet tych najbardziej wylęknionych, zdenerwowanych czy wręcz zirytowanych. Mnie też wiele razy uspokoił. Dziękuję Ci Elu.


Marysia. Nadal nie wiem jak ona o robi, ale nie ma dla niej spraw nie do załatwienia. Jej zdecydowana postawa, działanie a nawet ton głosu z towarzyszącym rozbrajającym uśmiechem otwierają wiele drzwi, zmiękczają serca a pacjentom dają poczucie, że znaleźli się we właściwych rękach. A o to przecież chodzi.


Andrzej, nasz opiekun. Na spotkanie z nim czekają przede wszystkim pacjentki na naszym oddziale. I nie dlatego, że swoją posturą przypomina słodkiego niedźwiadka, ale z powodu jego ciepłego poczucia humoru i gotowości do pomocy nawet, gdy jest zmęczony czy coś mu dolega.

„Dziś będzie dobry dzień”- mówi mi na obchodzie pacjentka, gdy ją badam. –„Dziś na dyżurze jest pani Danusia a o chodzący Anioł” – kończy.
„Bardzo dobry dzień”- myślę patrząc na przechodzącą korytarzem Darię.


I wiele takich Aniołów spotkałam na Oddziale Medycyny Paliatywnej szpitala św. Jana Bożego w Łodzi a imion ich jeszcze wiele.
Bo dobrze jest mieć świadomość obecności Anioła, który czuwa, jest zawsze gotowy do pomocy. Zwłaszcza jak się jest ciężko chorym, w takim miejscu. Wielu z nas kiedyś pewnie znalazło się w podobnej sytuacji. Wtedy obecność drugiego człowieka, takie serdeczne spotkanie może mieć niemal uzdrawiającą moc.


Dziękuję😊

 

cze 30 2024 I że Cię nie opuszczę aż do śmierci
Komentarze (1)

„I że Cię nie opuszczę aż do śmierci”

Jan trafił na oddział do szpitala w czasie pandemii w tym okresie, kiedy odwiedziny chorych nie były możliwe. Miał zaawansowanego, rozsianego raka płuc. Pomimo to był dzielny, uśmiechnięty i długo miał nadzieję, że wróci do domu. Kiedy jednak okazało się, że praktycznie nie może oddychać bez dodatkowego wspomagania tlenem no i stosowania częstych dawek sterydów podawanych dożylnie oraz innych leków, poddał się. Pewnego dnia wyznał mi, że ma jeszcze tylko jedno pragnienie, chce wziąć ślub, konkordatowy ślub. Zdziwiłam się, bo codziennie rozmawiałam z jego, wydawało mi się, żoną – tak się przestawiała i wiedziałam, że ma 16-lenią córkę. Okazało się, że nie mieli ślubu, choć byli razem od około 20 lat.
Janowi zależało, żeby ślub był kościelny. Wzięliśmy się zatem wszyscy do roboty. Rozmowy telefoniczne w urzędach, stosowne zaświadczenia, szukanie księdza, który miałby czas, a liczył się każdy dzień. W końcu się udało, data ślubu została wyznaczona. Wszyscy bardzo to przeżywaliśmy. Na oddziale wrzało, był tort , szampan bezalkoholowy, jednorazowe naczynia, kwiaty, wystrój sali specjalnie przygotowanej na ten dzień. Pan Młody ogolony, ostrzyżony, z wąsami tlenowymi, Pani Młoda w sterylnym jednorazowym fartuchu, maseczce, córka z aparatem w dłoni i łzami w oczach, ksiądz, wystraszony nieco (bo przecież pandemia a my tu takie ceregiele wyprawiamy), byli świadkowie – brat zakonny Ryszard i siostra zakonna Karolina, no i byli goście – cały personel Oddziału Medycyny Paliatywnej, wzruszony i ukradkiem ocierający łzy z oczu. Było czytanie Pisma Świętego i śpiewanie psalmu. Po wszystkim szampan i tort, zdjęcia i podziwianie obrączek. Było pięknie i uroczyście. I byli razem jako mąż i żona jeszcze tydzień. Aż do śmierci Jana u nas, w szpitalu.

Panią Gienię zaczęłam odwiedzać w domu miesiąc temu. Ma 92 lata i zaawansowany nowotwór, ale jet bardzo dzielna. Mieszka z 94-letnim mężem. Oboje poruszają się przy pomocy balkoników, ale w tej ich wspólnej niepełnosprawności małżonek pani Gieni stara się jak może opiekować swoją małżonką. Oczywiście pomaga im rodzina i opiekunowie, ale oboje chcą być możliwie najbardziej niezależni.
Wizyty u nich to oprócz badania przede wszystkim ciekawe rozmowy.
Bardzo lubią rozmawiać, opowiadać o przeszłości, dzieciach i wnukach.
„ Gienia to piękna dziewczyna była” - już na pierwszej wizycie opowiada małżonek. Po czym przynosi piękny portret- zdjęcie w dużej ramie.
-”To jej pierwszy chłopak zrobił to zdjęcie” – kontynuuje opowieść starszy pan – „Ale ja ją odbiłem i tak do dziś jesteśmy razem już 70 lat” - śmieje się serdecznie. Po czym smutnieje i zaczyna opowiadać o swoich licznych chorobach. Pani Gienia czasem mu przerywa, strofuje, ale przyznaje, że małżonek rzeczywiście bardzo chory i równie obolały jak ona.
Opowiadają jak codziennie wspólnie gotują obiad, zawsze z dwóch dań. Raz zastaję ich zresztą przy wspólnej kolacji. „Zawsze jedliśmy wspólnie – mówią – to taki nasz rytuał. Dopóki możemy, dajemy radę i mamy siłę.„
A siły mają już coraz mniej.
Podczas ostatniej mojej wizyty starszy pan zwierza się przy żonie.
„Ja już nie mam siły żyć, żyję tylko dla Niej, dla Gieni, żeby móc się nią opiekować. Jak Ona umrze, mogę już umierać i ja”.


Pani Ania znalazła się u nas w szpitalu nie tylko z powodu czerniaka, ale także postępującego osłabienia i otępienia. Jej mąż – pan Marian , dziewięćdziesięciokilkuletni starszy mężczyzna nie miał już siły się nią opiekować w domu, choć bardzo chciał. Córka mieszkająca daleko zdecydowała, że nie może tak obciążać ojca. I tak pani Ania pojawiła się u nas. A razem z nią pan Marian. Mąż bowiem codziennie odwiedza żonę w szpitalu. Codziennie przyjeżdża miejskim autobusem i przychodzi do szpitala o kuli, pukając do drzwi pokoju lekarskiego pyta jak minęła żonie noc, jak zjadła śniadanie i czy nic jej nie bolało. Ona raz z uśmiechem go wita, innym razem śpi i nie poznaje małżonka.
Jednak ten codzienny widok dwojga starszych ludzi, jej leżącej w łóżku, jego siedzącego, czytającego coś lub malującego żonie paznokcie czy karmiącego ją ugotowaną przez siebie zupą niezmiennie mnie wzrusza.
Pewnego dnia podczas jednej z naszych licznych już przecież rozmów pan Marian mówi: „Pani doktor. Żona to drugi największy skarb. Na żonę zawsze można w życiu liczyć. Ożeni się człowiek to towarzysza na całe życie ma. Dzieci żona urodzi, wychowa, troszczy się o całą rodzinę. Jak dzieci urosną i z domu wyjdą to żona towarzyszy człowiekowi. Żona to największy skarb. Zaraz po zdrowiu. „
Wzruszona tym, bądź co bądź miłosnym wyznaniem starszego pana, wróciłam do domu i opowiedziałam tą historię mojemu mężowi.
Czekałam oczywiście na odpowiedni komentarz, jak to żona :)
Mój mąż, z właściwym sobie spokojem i poczuciem humoru odrzekł:
„A jednak zdrowie najważniejsze”. I jak tu nie przyznać mu racji:) Też Cię kocham mój P.