Komentarze (1)
Przyjęcie urodzinowe czy pożegnalna kolacja?
Z Panią Wiesią znałam się około roku. Pamiętam jak przyszła do poradni – elegancka pani prawnik, zadbana, gustownie ubrana, całkowicie świadoma swojej choroby i sytuacji, w której się znalazła. Tym łatwiej nam było się zaprzyjaźnić. Wszystkie etapy związane ze złą diagnozą (niedowierzanie, zaprzeczenie, rozgoryczenie, złość czy bunt) Pani Wiesia miała już za sobą, krótsze lub dłuższe.
Głównym jej problemem był ból związany z chorobą. Miała zaawansowanego raka głowy trzustki a ten nowotwór może powodować silny, uporczywy ból. Tak też było, choć nie dała tego po sobie poznać. Już na pierwszej wizycie uprzedziłam ją, że aby całkowicie zlikwidować ból (o ile to w ogóle będzie możliwe), będziemy potrzebowały trochę czasu. I rzeczywiście trochę czasu zajęło nam ustalenie odpowiednich leków i ich dawek. Spotykałyśmy się systematycznie co 7-14 dni, potem właściwie tylko po to, żeby wypisać kolejną receptę albo po prostu pogadać. Dzięki tym rozmowom poznałam historię jej rodziny, którą chętnie mi w kawałkach opowiadała. Czasem przychodziła z mężem, ale najczęściej sama.
Imponowało mi, jak rzeczowo i konkretnie podchodziła do życia, zwłaszcza tego krótkiego, które było przed nią. Zależało jej na jakości życia, na życiu bez bólu… i, miałam wrażenie, załatwieniu jeszcze kilku istotnych spraw.
Oprócz troskliwego męża miała dwóch synów, synową i dwójkę wnucząt. Uwielbiała swoje dzieci, ale czuć było jakiś zgrzyt między nią a synową, niekoniecznie miały dobre relacje , raczej nie kontaktowały się ze sobą. Z naszych rozmów wynikało, że sytuacja ta uwiera ją bardzo, ale jak to między teściową a synową często bywa, nie była skłonna do pojednania. Podczas gdy o synach, ich sukcesach oraz o wnukach mówiła wiele, o synowej właściwie wcale.
Pewnego dnia, w czasie gdy była już na tyle słaba, że przyjeżdżała do poradni z mężem, zapytała czy może iść na chrzest i chrzciny swojego wnuka. Wyczułam, że miała jakiś opór, żeby uczestniczyć w tej uroczystości. Gorąco poleciłam jej uczestnictwo zarówno w chrzcie w kościele jak i później udział w przyjęciu w restauracji. Pamiętam, jak zdecydowanie zaprzeczyła i powiedziała, że jest zbyt słaba. Długo ją namawialiśmy, żeby zgodziła się tam pojechać samochodem z mężem.
Na następną wizytę przyszła cała rozpromieniona, jakby życie znów w nią wstąpiło. Wysłała męża, który ją przywiózł, na zakupy a sama zaczęła mi opowiadać. Bynajmniej nie mówiła o swoich dolegliwościach, czuła się nadspodziewanie dobrze. Opowiadała o uroczystości chrztu jej wnuka i… o swojej… cudownej synowej, tej synowej. O tym, że w kościele było przygotowane przez synową specjalne, wygodne miejsce dla niej, a w restauracji sprowadzono wygodną kanapę, na której mogła się nawet położyć w razie zmęczenia. Była wzruszona ciepłą, rodzinną atmosferą, jaką z wyjątkową starannością stworzyła kobieta, która dotychczas była chyba przez nią postrzegana jako konkurentka. Ta niespodziewana dla niej zmiana relacji z synową wręcz ją uskrzydliła. Widać było, że mocno jej to ciążyło, a sama nie miała wcześniej dość siły, żeby to zmienić. Teraz sama zaczęła planować.
- Urządzę przyjęcie urodzinowe- powiedziała gdy mąż z powrotem pojawił się w poradni po żonę- dla syna i wnuka, także 5 rocznicę ślubu syna i synowej. Młodszemu synowi rok temu urządziłam trzydziestkę, to teraz starszemu wyprawię 35 urodziny (choć miały być dopiero za pół roku) i 5 urodziny wnukowi (data urodzin też przypadała dopiero za kilka miesięcy). Cała nasza trójka wiedziała, że bała się, że nie zdąży.
Nasze następne dwa spotkania miały charakter bardziej kulinarny niż medyczny. Szczęśliwie oprócz wypisania recept moja interwencja nie była potrzebna, bo ból był dobrze opanowany a nastrój Pani Wiesławy wręcz doskonały. Podczas wizyt Pani Wiesia cały czas opowiadała o przygotowaniach do przyjęcia urodzinowego. Zawsze lubiła gotować, więc stworzyła urozmaicone menu, którego niejedna restauracja mogłaby jej pozazdrościć. Mąż towarzyszył jej cały czas.
- Zawiesiłem działalność- powiedział mimochodem- kupiliśmy małą wędzarnię, chcieliśmy robić ekologiczne wędliny na emeryturze, ale po co czekać. Robimy więc szynki, kiełbasy, pasztety według receptury żony i będą jak znalazł na imprezę. Nie mogłam wyjść z podziwu, jaką oboje czerpali radość z tego wspólnego kucharzenia. Tak naprawdę gotował głównie mąż, pani Wiesia siedziała w kuchni i delegowała zadania.
Pewnego dnia mąż pani Wiesławy zadzwonił do mnie zaniepokojony. Zapytał czy możliwe jest, aby leki, które żona bierze (a były to duże dawki leków narkotycznych) mogły powodować bezsenność, a właściwie brak potrzeby snu u pacjentki. Zapytałam o co dokładnie chodzi i co go tak niepokoi. Opowiedział mi, że żona praktycznie całe noce spędza w kuchni szukając czegoś w internecie i sporządzając notatki. Kładzie się na dwie godziny , potem wcześnie rano wstaje i krząta się po kuchni, nie rozmawia praktycznie o niczym innym tylko o przyjęciu urodzinowym, które przygotowuje. Umówiliśmy się więc na krótką wizytę celem szybkiego zbadania chorej i oceny sytuacji. Wszystkie parametry były w normie, ból ku mojemu zdziwieniu całkowicie opanowany a sama pani Wiesia w doskonałej formie, mówiła tylko o jednym, o uroczystej kolacji , która miała odbyć się dwa dni później. Wtedy właśnie zrozumiałam. Przecież to była jej kolacja pożegnalna, taką formę pożegnania sobie wybrała. Zrozumieliśmy to oboje, ja i jej mąż.
Z krótkiej relacji telefonicznej wiem, że przyjęcie udało się doskonale, było smacznie, radośnie, ciepło i rodzinnie.
Tydzień później musiałam przyjąć panią Wiesię do szpitala. Nie była już w tak dobrej formie jak wcześniej, znacznie osłabła, nie mogła już przejść nawet kroku, pojawiły się bóle brzucha i wymioty. Pomimo tego wszystkiego był w niej jakiś spokój. Może to było poczucie wypełnionego zadania, misji, spełnienia. Włączyłam jej leki w iniekcjach, miała podawane kroplówki. Były momenty, że traciła kontakt z rzeczywistością. Czuwali nad nią przy łóżku mąż i synowie, odwiedzała synowa. Pewnego dnia pani Wiesława powiedziała cicho do męża: - Chcę umrzeć w domu.
Zrobiliśmy wszystko, żeby stało się tak, jak chciała. W ciągu jednego dnia synowie przygotowali dom, wypożyczyli łóżko, nauczyliśmy ich, jak podawać podskórnie leki w domu, jak się nią opiekować i zawieźliśmy do domu.
Wykorzystała najowocniej jak mogła czas jaki jej pozostał. Umarła tak, jak chciała, w swoim domu, wśród kochających ją najbliższych osób. Czyż można sobie wyobrazić lepsze pożegnanie?