Najnowsze wpisy, strona 2


maj 19 2024

Pozwól jej odejść


Komentarze (0)

Pozwól jej odejść


Ania przyjechała do naszego oddziału w bardzo ciężkim stanie. Miała 35 lat. Znaleziono ją na śmietniku, wychudzoną, wychłodzoną, z niedowładem czterokończynowym, masywnymi odleżynami, z afazją sensomotoryczną (tzn. nie mówiła i nie wiedzieliśmy do końca czy rozumie , co my mówimy do niej). Pogotowie zabrało ją do innego szpitala a po kilku tygodniach trafiła do nas. Nie miała nowotworu. Miała toksyczną, poalkoholową encefalopatię (tzn. uszkodzenie mózgu). Leżała u nas kilka miesięcy. Na początku była mocno wystraszona, bała się, reagowała krzykiem na każdą próbę dotyku. Miała wzrok wystraszonego zwierzęcia. Z czasem przyzwyczaiła się do nas, pozwalała się badać, wykonywać czynności higieniczne, nawet zaczęła się uśmiechać. Czasem udało jej się powiedzieć jakieś pojedyncze słowo, najczęściej „tak” lub „nie”.
Nie wiemy dokładnie jak wyglądała przeszłość Ani. Na portalach społecznościowych sprzed kilku lat widzieliśmy na jej profilu piękną, uśmiechniętą kobietę. Jak potoczyło się jej życie dalej, nie wiemy. Alkohol, najprawdopodobniej narkotyki… Cóż, alkoholizm, zwłaszcza u młodych to ciężkie uzależnienie i choroba. Miała 12- letnią córkę, którą wychowywał jej biologiczny ojciec, bo Ani odebrano prawa rodzicielskie. Wciąż uczę się nie oceniać życia, przeszłości i błędów innych, choć to oczywiście bardzo trudne.
W szpitalu odwiedzała ją systematycznie mama i siostra. Były bardzo troskliwe, ale ze względu na ciężki stan Ani nie mogły jej zabrać do domu. W ciągu tych kilku miesięcy, które Ania spędziła na naszym oddziale, co najmniej kilka razy jej stan pogarszał się. Okresowo pojawiała się niedokrwistość wymagająca przetoczeń krwi, wciąż jakieś nowe zakażenia i kolejne antybiotyki. Za każdym razem wydawało się, że nie da rady, ale wychodziła z tych kryzysów. Były okresy, że trzeba było żywić ją pozajelitowo to znaczy dożylnie, ale jak doszła do siebie, to mogła być już karmiona dousnie. Podczas jednego z takich posiłków, które dawała jej mama, zakrztusiła się i trafiła na OIOM z zachłystowym zapaleniem płuc i niewydolnością oddechową, musiała być zaintubowana. Myśleliśmy, że już do nas nie wróci. A jednak po tygodniu wróciła, lecz już w dużo cięższym stanie.
Po kilku dniach jej stan pogorszył się na tyle, oddechy były tak płytkie, że zadzwoniłam po jej mamę, żeby się z nią pożegnała. Przyjechała natychmiast. Siedziała przy córce, trzymała ją za rękę i powtarzała: „ Walcz Aniu, oddychaj.” – nie pozwalając jej odejść. Ania przeżyła do następnego dnia.
Przed południem mama pojawiła się u Ani jak co dzień. Chwilę po jej przyjściu usłyszeliśmy krzyk: „Aniu, oddychaj, oddychaj. Nie oddycha! „ Przybiegłyśmy z dr Elą, każda z nas stanęła z innej strony łóżka. Ela obserwowała oddech i źrenice, ja przyłożyłam stetoskop do serca. Ania przestała oddychać, żrenice rozszerzyły się, tony serca ucichły, serce przestało bić. Spojrzałyśmy na siebie z Elą porozumiewawczo, po czym zaczęłam mówić, że Ania nie żyje. Na to wszystko mama Ani zaczęła rozpaczliwie krzyczeć:
„ Aniu, nie umieraj, obudź się, Twoja córka Cię pozdrawia, przebaczyła Ci wszystko”. Nagle Ania wydobyła z siebie oddech , żrenice znów zaczęły reagować a serce zaczęło bić. Powróciła, a raczej matka zawróciła ją z tamtej strony. Pierwszy raz tak namacalnie byłam świadkiem odwracania, chwilowego oczywiście procesu umierania, nagłego powrotu do tego świata. Nie wyglądało to wszystko tak spokojnie. Był krzyk, rozpacz, płacz. Musieliśmy długo przekonywać mamę Ani, żeby się uspokoiła, wzięła Anię za rękę i po prostu pozwoliła jej odejść. Nie było to jednak łatwe, choć bardzo Ani potrzebne.
Myślę, że ostatnie, mocne słowa matki Ani o przebaczeniu córki zawróciły Anię z drogi, spowodowały pewnie wyrzut adrenaliny i tym samym coś w rodzaju reanimacji. To też świadczy o tym, że do końca słyszała i odbierała jeszcze pewne bodźce.
Następne kilkanaście godzin to stan agonii Ani. Mama i siostra były przy niej. Zrozumiały, że trzeba pozwolić jej odejść i tym razem już dawały jej przyzwolenie mówiąc, że może spokojnie odejść, że ma wybaczenie córki.
Zmarła następnego dnia, nie było przy niej ani mamy ani siostry. Może nie chciała by były.
Zmarła cichutko. Odzyskała spokój.

ewautz   
maj 19 2024

W chwili śmieci bądź przy nim, przeprowadź...


Komentarze (1)

W chwili śmieci bądź przy nim, przeprowadź na drugą stronę, jeśli będzie Ci to dane.


Wiele razy rozmawiałam z rodzinami pacjentów o towarzyszeniu, obecności w ostatnich godzinach i minutach życia przy najbliższej osobie. Uważam, że możliwość bycia w momencie śmierci przy bliskim to dar, to chwila szczególna, której nie każdy może doświadczyć. To jak przeprowadzanie kogoś na drugą stronę bez możliwości zobaczenia, co dalej , ale przez tą właśnie obecność, dotknięcie innej rzeczywistości. No i oczywiście przede wszystkim czuwanie w tej chwili ze swoim bliskim po raz ostatni tutaj, na tym świecie. Zachęcałam rodziny do obecności przy chorym podczas agonii i wciąż to robię. Mamy taki zwyczaj w oddziale, że gdy widzimy, że pacjent już wchodzi w okres agonii, choć nie zawsze da się to uchwycić, dzwonimy do rodziny, żeby się z pacjentem pożegnała i po prostu przy nim była. I o ile wszyscy chętnie przychodzą, żeby się pożegnać, nawet gdy pacjent jest już nieprzytomny, o tyle nie każdy chce być przy śmierci bliskiego bojąc się, że to będzie dla niego trudne doświadczenie. Nie spotkałam się , żeby ktoś, kogo przekonałam by został, rozczarował się. Przeciwnie, ta chwila zostaje z nami przez całe życie.
Mnie nie było dane. Kiedy z powodu nowotworu umierał mój Tata, byłam przy Nim cały czas. Pielęgnowałam, karmiłam, wykonywałam zabiegi. Był w domu. Pamiętam, że podczas jednego z ostatnich Jego posiłków, kiedy już prawie nie mówił, po raz już nie wiem który powiedziałam Mu: Kocham Cię Tatusiu. Odpowiedział tylko cicho: Wiem. I ten nasz krótki, ostatni dialog pozostał ze mną i towarzyszy mi często. Wcześniej zastanawiałam się , jak będzie wyglądało umieranie moich rodziców, jak ja sama sobie z tym poradzę. Bo przecież pomimo , że jestem lekarzem hospicyjnym to w tej sytuacji jestem przede wszystkim córką. U Mamy nie dane mi było tego doświadczyć, zmarła nagle w wyniku wypadku i żałoba była dla mnie trudniejsza. Z Tatą było inaczej. Wszystko robiłam " z automatu". Jakby te wszystkie rozmowy, które przeprowadzałam z rodzinami wytworzyły we mnie wewnętrzne odruchy, bycia razem, obecności nawet bez słów, dotyku, wspólnej modlitwy. Ale w chwili, gdy oddał ostatni oddech nie było mnie przy Nim. Zmęczona czuwaniem, powiedziałam Mu, że pójdę się zdrzemnąć do drugiego pokoju i za dwie godzinki wrócę. Gdy wróciłam już nie żył. Nie było mnie przy Nim , gdy umierał. I pomimo że wiem, że to ode mnie nie zależało, wyrzucam to sobie do dziś, choć minął już pewien czas. Zazdroszczę tym, którzy mogli tego doświadczyć, być przy umierającej najbliższej osobie, przeprowadzać ją na drugą stronę, trzymać za rękę, dodawać otuchy.

I jakiś czas po napisaniu tych słów byłam świadkiem pewnego pięknego pożegnania. Obiecałam, że się tym spotkaniem podzielę w tym właśnie miejscu. Leżała u nas pani Janina, 92-letnia staruszka.  Miała nowotwór płuca, ale przede wszystkim otępienie, które znacznie utrudniało kontakt z nią.  Kilka razy podczas pobytu atakowały ją różne drobnoustroje i to one ostatecznie doprowadziły ją do śmierci, choć naprawdę długo i dzielnie walczył z nimi jej organizm.  Codziennie odwiedzał ją wnuczek, spokojny, miły, ciepły młody człowiek.  Systematycznie do mnie przychodził i pytał o zdrowie babci. Właściwie tylko z nim miałam kontakt.  Cieszył się z każdej dobrej wiadomości i smucił z powodu złej. Ale zawsze miał w sobie jakąś ufność, która mi imponowała. Pewnego dnia, gdy przyszedł do babci z wizytą, powiedziałam mu, że babcia już jest w agonii.  Przyjął to ze zwyczajnym sobie spokojem.  Usiadł przy jej łóżku i trzymał ją za rękę. Nie mówiłam mu jak ma się zachować i co robić. Po prostu usiadł  i był z nią do końca mając jej dłoń w swojej dłoni. Gdy stwierdziłam zgon u pani Janiny, powiedziałam mu, że zazdroszczę mu tego pożegnania. Wtedy zapytał, czy jestem osobą wierzącą. I powiedział, że zawsze, gdy wychodził od babci ze szpitala, prosił swojego Anioła Stróża, żeby się nią opiekował.  Prosił go też, żeby był (Anioł Stróż) przy niej w chwili jej śmierci, żeby nie była sama.   A stało się tak, że dane było jemu, razem ze swoim Aniołem Stróżem, przeprowadzić babcię na drugą stronę, pożegnać ją. Jaka więź musiała być między dwojgem tych ludzi, żeby mieli takie piękne pożegnanie?  Zastanawiam się do dziś.

Zdarza się jednak, wcale nierzadko, że umierający człowiek odchodzi wtedy, kiedy najbliższa mu osoba na chwilę tylko wyszła, pomimo, że cały czas wcześniej była i czuwała. Tak jakby czekał na moment, kiedy będzie sam, by samotnie pokonać ten ostatni odcinek życia.
Myślę, że moment śmierci to coś niezmiernie tajemniczego, indywidualnego, duchowego. Gdybym miała pokusić się o jakieś biblijne porównanie do tej chwili, to Chrystusowe wypowiedziane „Wykonało się” . Bo oto wykonało się to , co sam Bóg przeznaczył człowiekowi tutaj, na ziemi. Może dlatego tylko niektórzy z nas mogą stać się szczęśliwymi świadkami kawałka tego po ludzku smutnego, a tak naprawdę wypełnionego cudem czasu.

 

kwi 25 2020

Niezobowiązujące przemyślenia o czasie


Komentarze (1)

 

Czas” to słowo, którego nadużywamy.  Kiedy się spieszymy lub robimy zbyt wiele rzeczy na raz , mówimy, że nie mamy na coś,  dla kogoś  lub dla siebie czasu. Szczególnie lubimy stwierdzenie, że czas to pieniądz, że niby taki dla nas cenny. „Mam jeszcze na to czas”- odkładamy na później różne zadania, marzenia. Najczęściej jednak chyba powtarzamy w bardzo wielu sytuacjach po prostu : „nie mam czasu”. Nie doceniamy znaczenia czasu.       

Wyobraźmy sobie jak nagle nabiera znaczenia to zdanie, gdy wypowiada je człowiek, który dowiedział się właśnie, że  niedługo umrze.  Nie wie czy za parę dni, tygodni czy może miesięcy. To nieistotne. On po prostu nie ma już czasu.

 

Przed oczami staje mu jego dotychczasowe życie, kiedy  wciąż mówił, że na rzeczy mniej lub bardziej istotne  będzie jeszcze miał czas a tymczasem go już nie ma.  I nagle zaczyna doceniać czas, każdą godzinę, minutę, które mu zostały.  To są cenne godziny, dni, tygodnie.  Zdarza się, że najcenniejsze w życiu lub najbardziej intensywnie przeżyte.

W książce Erica-Emmanuela  Schmitta pt. „Oskar i pani Róża”, którą serdecznie polecam,  chory na białaczkę dziesięcioletni chłopiec w ciągu dwunastu dni próbował przeżyć całe swoje przyszłe życie. Tyle tylko miał czasu do przeżycia.

 

Takie ciężkie doświadczenia mają moi pacjenci. Doświadczenia z szybko upływającym czasem i owocnym jego wykorzystaniem.

         Pewnego dnia zadzwoniła do mnie znajoma, trzydziestokilkuletnia dziewczyna. Chciała się spotkać i porozmawiać o chorobie męża. Następnego dnia przyszła i przyniosła wyniki badań.  Bardzo zaawansowany rak jelita grubego z przerzutami. Przyznam, że załamałam się jak je przejrzałam.  Szybko zadzwoniłam do znajomej onkolog, która potwierdziła moje obawy.  Choroba była bardzo zaawansowana i niestety bez najmniejszych szans na wyleczenie. Zaproponowała chemioterapię tylko dlatego, że to był młody, trzydziestoparoletni mężczyzna.

Pamiętam, że to była najtrudniejsza w moim życiu rozmowa (uwierz mi J. jeśli to czytasz). Powiedziałam prawdę, że nic już nie można zrobić, że chemioterapia może tylko na chwilę powstrzymać chorobę. Pamiętam, że powiedziałam, że ten czas, który im został muszą wykorzystać na maxa.  Mieli dwójkę małych dzieci. Dotychczas ich życie wyglądało tak jak życie przeciętnych młodych ludzi na tzw. dorobku.  Praca, kredyt, budowa domu, dzieci i … kompletny brak czasu dla siebie.

Przez rok praktycznie nie kontaktowałyśmy się.  Od naszych wspólnych znajomych dowiadywałam się, że choroba ku zaskoczeniu wszystkich się zatrzymała, J. przestała pracować i razem walczyli o każdą chwilę. Były momenty, że żałowałam tego co jej powiedziałam, bałam się, że byłam zbyt bezpośrednia.

Po roku od naszej rozmowy  pewnej nocy odebrałam od J. telefon, że stan męża dramatycznie się pogorszył i wymaga hospitalizacji.  Zmarł w szpitalu a ona była przy nim, tak jak przez wszystkie dni ostatniego roku.  Potem powiedziała mi, że ta nasza pierwsza rozmowa wstrząsnęła nią bardzo, ale spowodowała że przeorganizowała wszystko w swoim życiu. Wspomniała, że ten ostatni rok życia męża był najbardziej intensywnie przeżytym czasem w ich związku.

       Ostatnio rozmawiałam z jedną z moich pacjentek. Jej mąż prosił mnie, bym pomogła mu przekazać żonie niepomyślną wiadomość o kolejnym przerzucie i złym rokowaniu. Pamiętam, że zdziwiła się, gdy w pewnym momencie powiedziałam jej: - Ma pani ten przywilej. Wie pani , że niewiele czasu już zostało.  Może pani go wykorzystać jak pani sobie zamarzy,  na miarę swoich możliwości oczywiście.   Ja nic nie wiem o czasie, który mi pozostał,  dlatego tak trudno mi coś zaplanować.  Ja też pewnie bym się zdziwiła gdybym usłyszała takie słowa.  Ale tak właśnie myślę.  Nie szanujemy czasu, który mamy, bo mamy wrażenie, że będzie on trwał w nieskończoność.

 

Następne dwa opowiadania będą o pacjentkach, które czas, który im został doceniały i wykorzystały.

 

ewautz   
kwi 25 2020

Przyjęcie urodzinowe czy pożegnalna kolacja?...


Komentarze (1)

 

Przyjęcie urodzinowe czy pożegnalna kolacja?

 

          Z Panią Wiesią znałam się około roku. Pamiętam jak przyszła do poradni – elegancka pani prawnik, zadbana, gustownie ubrana, całkowicie świadoma swojej choroby i sytuacji, w której się znalazła. Tym łatwiej nam było się zaprzyjaźnić. Wszystkie etapy związane ze złą diagnozą (niedowierzanie, zaprzeczenie, rozgoryczenie, złość czy bunt) Pani Wiesia miała już za sobą, krótsze lub dłuższe.

 

          Głównym jej problemem był ból związany z chorobą.  Miała zaawansowanego raka głowy trzustki a ten nowotwór  może powodować silny, uporczywy ból. Tak też było, choć nie dała tego po sobie poznać. Już na pierwszej wizycie uprzedziłam ją, że aby całkowicie zlikwidować ból (o ile to w ogóle będzie możliwe), będziemy potrzebowały trochę czasu. I rzeczywiście trochę czasu zajęło nam ustalenie odpowiednich leków i ich dawek.  Spotykałyśmy się systematycznie co 7-14 dni, potem właściwie tylko  po to, żeby wypisać kolejną receptę albo po prostu pogadać. Dzięki tym rozmowom poznałam historię jej rodziny, którą chętnie mi w kawałkach opowiadała.  Czasem przychodziła z mężem, ale najczęściej sama. 

 

Imponowało mi, jak rzeczowo i konkretnie podchodziła do życia, zwłaszcza tego krótkiego, które było przed nią.  Zależało jej na jakości życia, na życiu bez bólu… i, miałam wrażenie, załatwieniu jeszcze kilku istotnych spraw.

 

Oprócz troskliwego męża miała dwóch synów, synową i dwójkę wnucząt. Uwielbiała swoje dzieci, ale czuć było jakiś zgrzyt między nią a synową, niekoniecznie miały dobre relacje , raczej nie kontaktowały się ze sobą. Z  naszych rozmów wynikało, że sytuacja ta uwiera ją bardzo, ale jak to między teściową a synową często bywa, nie była skłonna do pojednania. Podczas gdy o synach, ich sukcesach oraz o wnukach mówiła wiele, o synowej właściwie wcale.

 

         Pewnego dnia, w czasie gdy była już na tyle słaba, że przyjeżdżała do poradni z mężem, zapytała czy może iść na chrzest i chrzciny swojego wnuka. Wyczułam, że miała jakiś opór, żeby uczestniczyć w tej uroczystości. Gorąco poleciłam jej uczestnictwo zarówno w chrzcie w kościele jak i później udział w przyjęciu w restauracji. Pamiętam, jak zdecydowanie zaprzeczyła i powiedziała, że jest zbyt słaba.  Długo ją namawialiśmy, żeby zgodziła się tam pojechać samochodem z mężem.

 

Na następną wizytę przyszła cała rozpromieniona, jakby życie znów w nią wstąpiło.  Wysłała męża, który ją przywiózł,  na zakupy a sama zaczęła mi opowiadać. Bynajmniej nie mówiła o swoich dolegliwościach, czuła się nadspodziewanie dobrze. Opowiadała o uroczystości chrztu jej wnuka i… o swojej… cudownej synowej, tej synowej. O tym, że w kościele było przygotowane przez synową specjalne, wygodne miejsce dla niej,  a  w restauracji sprowadzono wygodną kanapę, na której mogła się nawet położyć w razie zmęczenia. Była wzruszona ciepłą, rodzinną atmosferą, jaką  z wyjątkową starannością stworzyła kobieta, która dotychczas była chyba przez nią postrzegana jako konkurentka. Ta niespodziewana dla niej zmiana relacji z synową wręcz ją uskrzydliła.  Widać było, że mocno jej to ciążyło, a sama nie miała wcześniej dość siły, żeby to zmienić. Teraz sama zaczęła planować.

 

- Urządzę przyjęcie urodzinowe- powiedziała gdy mąż z powrotem pojawił się w poradni po żonę- dla syna i wnuka, także 5 rocznicę ślubu syna i synowej. Młodszemu synowi rok temu urządziłam trzydziestkę, to teraz starszemu wyprawię 35 urodziny (choć miały być dopiero za pół roku) i 5 urodziny wnukowi (data urodzin też przypadała dopiero za kilka miesięcy).  Cała nasza trójka wiedziała, że bała się, że nie zdąży.

 

Nasze następne dwa spotkania miały charakter bardziej kulinarny niż medyczny. Szczęśliwie oprócz wypisania recept moja interwencja nie była potrzebna, bo ból był dobrze opanowany a nastrój Pani Wiesławy wręcz doskonały. Podczas wizyt Pani Wiesia cały czas opowiadała o przygotowaniach do przyjęcia urodzinowego.  Zawsze lubiła gotować, więc stworzyła urozmaicone menu, którego niejedna restauracja mogłaby jej pozazdrościć.   Mąż towarzyszył jej cały czas.

 

- Zawiesiłem działalność- powiedział mimochodem- kupiliśmy małą wędzarnię, chcieliśmy robić ekologiczne wędliny na emeryturze, ale po co czekać. Robimy więc szynki, kiełbasy, pasztety według receptury żony i będą jak znalazł na imprezę.                                                                                                                     Nie mogłam wyjść z podziwu, jaką oboje czerpali radość z tego wspólnego kucharzenia. Tak naprawdę gotował głównie mąż, pani Wiesia siedziała w kuchni i delegowała zadania.

 

Pewnego dnia mąż pani Wiesławy zadzwonił do mnie zaniepokojony. Zapytał czy możliwe jest, aby leki, które żona bierze (a były to duże dawki leków narkotycznych) mogły powodować  bezsenność, a właściwie brak potrzeby snu u pacjentki. Zapytałam o co dokładnie chodzi i co go tak niepokoi.  Opowiedział mi, że żona praktycznie całe noce spędza w kuchni szukając czegoś w internecie i sporządzając notatki. Kładzie się na  dwie godziny , potem wcześnie rano wstaje i krząta się po kuchni, nie rozmawia praktycznie o niczym innym tylko o przyjęciu urodzinowym, które przygotowuje.  Umówiliśmy się więc na krótką wizytę celem szybkiego zbadania chorej i oceny sytuacji. Wszystkie parametry były w normie, ból  ku mojemu zdziwieniu całkowicie opanowany a sama pani Wiesia w doskonałej formie, mówiła tylko o jednym, o uroczystej kolacji , która miała  odbyć się dwa dni później.  Wtedy właśnie zrozumiałam.  Przecież to była jej kolacja pożegnalna, taką formę pożegnania sobie wybrała. Zrozumieliśmy to oboje, ja i jej mąż.

 

Z krótkiej relacji telefonicznej wiem, że przyjęcie udało się doskonale, było smacznie, radośnie, ciepło i rodzinnie.

 

          Tydzień później musiałam przyjąć panią Wiesię do szpitala.  Nie była już w tak dobrej formie jak wcześniej, znacznie osłabła, nie mogła już przejść nawet kroku, pojawiły się bóle brzucha i wymioty.  Pomimo tego wszystkiego był w niej jakiś spokój. Może to było poczucie wypełnionego zadania, misji, spełnienia.  Włączyłam jej leki w iniekcjach, miała podawane kroplówki. Były momenty, że traciła kontakt z rzeczywistością.  Czuwali nad nią przy łóżku mąż i synowie, odwiedzała synowa.  Pewnego dnia pani Wiesława powiedziała cicho do męża: - Chcę umrzeć w domu. 

 

Zrobiliśmy wszystko, żeby stało się tak, jak chciała.  W ciągu jednego dnia synowie przygotowali dom, wypożyczyli łóżko, nauczyliśmy ich,  jak podawać podskórnie leki w domu, jak się nią opiekować i zawieźliśmy do domu.  

 

Wykorzystała najowocniej jak mogła czas jaki jej pozostał. Umarła tak, jak chciała, w swoim domu, wśród kochających ją najbliższych osób. Czyż można sobie wyobrazić lepsze pożegnanie?

 

 

 

 

ewautz